Ostrzeżenie




OSTRZEŻENIE

1. WYSTĘPUJĄ ORYGINALNE POSTACI.
2. W NIEKTÓRYCH POSTACH BĘDĄ TREŚCI PRZEZNACZONE TYLKO DLA DOROSŁYCH (i dodatkowe powiadomienie przed postem).
3. NIE MA LITOŚCI DLA ŚLEPEJ NIENAWIŚCI I BŁĘDÓW ORTOGRAFICZNYCH (błagam, ludzie).
Żeby nie było, że nie ostrzegałam.

[Nowe rozdziały co trzeci poniedziałek.]

- Alabastrowa (a.k.a. Shiro Okami, a.k.a. Iao^Kamirru)



poniedziałek, 9 listopada 2015

ROZDZIAŁ 4. - HERE'S TO US

[We could just go home right now, or maybe we could stick around.]
Jego ramiona owinęły się wokół jej talii tak delikatnie, jakby wciąż bał się ją skrzywdzić. Odchyliła głowę na jego bark z westchnieniem, wiodąc dłońmi w dół jego rąk. Matt wtulił twarz w jej włosy, tak jak zawsze. Poczuła pod palcami, jak napięły się jego mięśnie, gdy przycisnął ją mocniej do siebie.
Była mocno za krótka jak na swoją dużą wannę, w której mieścili się oboje ze sporym zapasem, i zjechała nieco niżej; ciepła woda oblała ją ze wszystkich stron... Zrobiło się tak przyjemnie błogo...
- Nie przysypiaj mi tu – mruknął jej Matt do ucha, wciąż mocno ją trzymając. Otrząsnęła z siebie tę senność i usiadła prosto, przez co tylko bardziej przylgnęła plecami do jego piersi. Matt nie ruszył się nawet o cal.
- Innaya, co to? – szepnął nagle, zaniepokojony.
- Hm? Co?
Zamiast odpowiedzieć, Matt wykręcił rękę i wsunął ją między nich, próbując dotknąć tego, co wyczuł wcześniej na jej plecach. Wiedziała, że zrobił to z przyzwyczajenia, nawet się nad tym nie zastanawiając – ale i tak odskoczyła jak oparzona, aż klęczała przodem do niego prawie po drugiej stronie wanny. Oddychała ciężko.
- Innaya – rzekł Matt już innym głosem – co to jest?
- Nic – odparła automatycznie.
- Na pewno ni... – zaczął, ale przerwała mu szybko.
- Nic, o czym chciałabym, żebyś wiedział.
Matt zamilkł; jego twarz nie wyrażała nic. Innaya powoli się uspokajała, ale wciąż czuć było napięcie wiszące w powietrzu. Przeszedł ją dreszcz.
- Ja po prostu... – zaczęła, wpatrując się w spienioną wodę – To nie jest... Po prostu chcę o tym zapomnieć. Nie chcę musieć o tym myśleć, przypominać sobie tego, jak to się stało, ani... ani przeżywać tego na nowo.
- Nie musisz – odparł z takim spokojem w głosie, że prawie się popłakała. – A przynajmniej nie sama. Więc, Innaya, możesz dalej o tym nie myśleć albo możesz oprzeć się na mnie i spróbować się z tym zmierzyć. – Dotknął jej dłoni. – Nie jesteś sama.
Uniosła na niego wzrok. Odetchnęła głębiej. Jego puste oczy skierowane były na jakiś punkt po jej prawej, ale nie obchodziło jej to. Wiedziała, że tak naprawdę patrzył prosto na nią.
Skinęła powoli głową. Zgarnęła na wpół mokre włosy na lewe ramię. Wolno, bardzo wolno, przysunęła się bliżej do Matta, aż w końcu owinęła ręce wokół jego szyi. Przylgnęła do niego nagą piersią; a na udzie poczuła, że nie pozwolił sobie się tym w ogóle przejąć. Wtuliła twarz w jego szyję, próbując powstrzymać budzące się w gardle łkanie.
Matt delikatnie przesunął palcami w górę jej biodra, tak jak sunie się dłonią po koniu, żeby dać mu znać, gdzie się jest. Potem, w końcu, zaczął z wolna poznawać jej plecy – wiódł opuszkami wzdłuż każdej blizny, w dół każdego ubytku. Nagle objął ją jedną ręką i mocno przytulił, drugą wciąż sunąc po tym pejzażu nieszczęścia, jaki miała wymalowany na grzbiecie czarnym, skórzanym batem.
- Innaya, co się stało? – usłyszała zbolały głos przy uchu.
- Mówiłam ci... – szepnęła tak cicho, że sama ledwie się słyszała – że potrafią być bardzo... przekonujący.
Długi, długi czas później w końcu dotarło do niej, że Matt już tylko ją obejmował, nie badając ani nie dotykając jej blizn. Otarła twarz z łez, których wylania nie mogła sobie przypomnieć i poruszyła się lekko, by wyłuskać się z jego ramion. Wypuścił ją bardzo niechętnie – kątem oka złapała jego zmartwiony wyraz twarzy, zanim skierowała wzrok w bok.
- Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłem? – szepnął jakby do siebie, i miała wrażenie, że nie pierwszy raz.
- Starałam się. – I zaraz przypomniała sobie, jak zawsze unikała jego rąk, gdy nie była ubrana, jak zawsze pilnowała, żeby bluzka jej się nie podwinęła... Czasem nawet już o tym nie myślała. - Jesteś pewny, że woda nie jest dla ciebie za gorąca? – zapytała cicho. – Mam... mam wrażenie, że...
- To dlatego, że się zdenerwowałaś – powiedział miękko, choć na pewno zdawał sobie sprawę, że ona doskonale to wie. Mimo to nie zezłościła się, tylko skinęła głową i przełożyła się na bok, kładąc głowę z powrotem na jego ramieniu. Pocałował ją w czoło, a potem nagle spytał: – Pamiętasz, jak kiedyś na studiach źle się czułaś i udawaliśmy, że byłaś prawie nieprzytomna?
- Kto udawał, ten udawał – odparła mrukliwie, ale zaraz trochę się rozpogodziła. – Dobrze, że nie było więcej ludzi. Dalej nie rozumiem, jak ty mnie wtedy niosłeś, kiedy ja próbowałam cię prowadzić... A nie, chwila, przecież rozumiem. – Spojrzała na niego zamyślona.
- A potem myłem ci włosy, bo byłaś zbyt zmęczona, żeby zrobić to sama.
- Tak, i musiałam ci sama wlać szampon na rękę, bo było późno i nie mogłeś znaleźć odpowiedniej butelki. – Uśmiechnęła się do wspomnień; a potem on nagle wyciągnął dłoń.

[Just one more drink...]
- Innaya, wiem, że cię wkurzają ci ludzie, ale czy oni też muszą to wiedzieć? – szepnąłem do niej, bardzo cicho, po kolejnej kolejce, którą przechyliła dosyć niemrawo.
- To nie tak, tylko... Może trochę. – Przeczesała ręką włosy, ciężko wydychając, wręcz wyrzucając z siebie powietrze. – Ale głównie po prostu źle się czuję, Matt.
- Powinnaś była wcześniej powiedzieć – odparłem, dotykając jej czoła, szyi, policzków, po czym pocałowałem ją delikatnie. Nawet jej usta były cieplejsze niż zwykle. – Nie wyciągałbym cię na wyjście z moimi znajomymi.
Udało mi się ją lekko podenerwować, więc ożywiła się, żeby mnie zrugać.
- Po pierwsze, nie wyciągnąłeś mnie nigdzie, tylko zaproponowałeś, a ja się zgodziłam; a to dlatego, że wcześniej nie czułam się tak źle. – Prawie wsadziła mi palec w twarz. – A poza tym żadne z nas nie mogło wiedzieć, że akurat teraz mi się pogorszy. Po prostu... coś tutaj mnie dławi. I jest strasznie gorąco.
Pub „Jednooki Kruk” nie posiadał najwyraźniej działającej klimatyzacji, bo przy małym tłumie zapełniającym wszystkie stoliki, całą długość baru i pewnie większość pozostałego miejsca, było rzeczywiście dość duszno; a wentylator nadający na najwyższych obrotach na półce za barem wcale nie przynosił efektów. Do tego wszędzie dominował odór alkoholu i potu. Szczerze powiedziawszy, gdybym nie miał dobrego towarzystwa w osobach Foggy’ego, szczerzącego się do mnie z drugiej strony stołu, i Innayi – i, no dobra, nawet ludzi z naszego roku na prawie – sam nie mógłbym tu wytrzymać. Ale wcale nie było bardzo gorąco – z otwartych na oścież okien sączyło się chłodne wieczorne powietrze, nawet jeśli nie w ilości wystarczającej, by rozpędzić duchotę.
Serce Innayi biło dziwnie słabo, ale szybko; od czasu do czasu przeskakiwało w rytmie, jakby brakowało mu siły na uderzenie.
- Hej, gołąbki, wszystko gra? – rzucił Foggy ze swojego miejsca. Machnąłem na niego ręką, żeby dał mi chwilę, gdy Innaya posłała mu spojrzenie, które nie mogło oznaczać nic dobrego.
- Chcesz wrócić do akademika, położyć się? – spytałem jej spokojnie. Jej serce zatrzepotało z wdzięcznością, jeszcze zanim przytaknęła niepewnie.
- Ale... nie chcę cię odrywać...
- Przestań. Oni nie są warci tego, żebyś siedziała tu w takim stanie. – Wstałem, ucinając jakąkolwiek dalszą dyskusję. Przy stoliku zrobiło się cicho, gdy wszyscy zwrócili na mnie twarze. – Innaya źle się czuje – wyjaśniłem tylko – więc się zbieramy.
- Co, za dużo wypiła? – rzucił już mocno rozbawiony Jimmy, którego wszyscy nazywaliśmy Szklanką: po pierwsze dlatego, że miał na nazwisko Glasser, a po drugie, bo rzadko widywało się go bez jakieś w ręku, metaforycznie mówiąc. Innaya oparła się na mnie ciężko.
- Niee – powiedział Foggy i zaczął swoje tłumaczenie, żeby ułatwić nam ucieczkę. Jego nadmiernie donośny głos od razu przykuł uwagę Szklanki i reszty zgromadzenia, kiedy ja ukradkiem wyprowadzałem Innayę z pubu.
Powietrze było tak przyjemnie rześkie i chłodne w porównaniu z zaduchem ze środka, że oboje od razu zaciągnęliśmy się nim jak z butli tlenowej. Innaya wsparła się na mnie, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy, i tak ruszyliśmy spokojnym krokiem w stronę kampusu. Nieliczni o tej porze przechodnie mijali nas, dzięki Bogu, obojętnie, być może nie zauważając, że coś jest nie tak z tym, kto tu kogo prowadzi.
- Nie wyjąłeś laski – zauważyła nagle Innaya tonem, który oznaczał pewnie lekkie zaciekawienie. Nie chciało mi się wierzyć, że z taką gorączką byłoby ją stać na cokolwiek innego.
- Mam już jedną pod ręką – odparłem tylko zawadiacko, lekko ściskając ją w talii. Mruknęła coś zadowolona i nie drążyła dalej tematu. Zamiast tego zaczęła cichym głosem dawać mi wskazówki, gdzie i jak iść. Pocałowałem ją w czoło z pobłażliwością, której miałem nadzieję, że nie zauważyła.
- W pra... Ups. – Weszliśmy na kampus i dopiero teraz przypomniałem sobie, że Epsilon ma otwartą dla wszystkich imprezę na dwudziestolecie istnienia. I z tego właśnie powodu cała ta część kampusu była zapełniona nieprzebytym tłumem studentów. Zacząłem zastanawiać się, jaką inną drogą moglibyśmy przejść, ale wtedy Innaya wyciągnęła mi laskę z wewnętrznej kieszeni i po rozłożeniu wcisnęła mi ją do ręki, a potem od razu uwiesiła się na mnie tak, jakby miała mi zaraz zemdleć w ramionach – była przy tym niezwykle przekonująca, choć w tym stanie pewnie nie kosztowało jej to wiele wysiłku.
Postukując najgłośniej jak mogłem, ruszyłem w tłum, mrucząc jakieś „Sorry, sorry, zróbcie przejście” – ludzie rozstępowali się przed nami jak masło pod nożem. Niektórzy oferowali nawet, że nam pomogą, ale byli już bardziej wstawieni niż ja, więc grzecznie odmawiałem. Innaya przez cały czas nie odzywała się słowem, ewentualnie pojękiwała jakimiś nieartykułowanymi dźwiękami, pokazując mimo to dość jasno, jak bardzo boli ją głowa albo brzuch, albo coś tam.
Po kilku chwilach przedostaliśmy się na drugą stronę akademika Epsilonu i powiedziałem Innayi, że może przestać udawać.
- Ale tu mi wygodnie... – jęknęła zawiedziona, z głową prawie że przyklejoną do mojego ramienia. Pchnięty jakimś przebłyskiem emocji odrzuciłem rozsądek i schowałem laskę, po czym podniosłem Innayę na ręce, wyrywając z jej ust okrzyk zdziwienia. Ruszyłem powoli do naszego akademika.
- Co? Nie, Matt, no co ty? Nie wygłupiaj się, mogę sama iść... – Ale mimo to kurczowo uchwyciła się mojej bluzy na karku. Uśmiechnąłem się.
- Ty mi lepiej mów, gdzie ja idę, a nie protestujesz – odparłem spokojnie.
- Zginiemy straszną śmiercią – mruknęła jeszcze, ale rzeczywiście po chwili zaczęła kierować mnie w stronę akademika. Słuchałem jej tylko jednym uchem; szczególnie że w którymś momencie, wskazując na wprost, gdzie była ściana, kazała mi iść w lewo, kiedy nasze pokoje były w prawo. Nie posłuchałem ani jednej, ani drugiej wskazówki, i chyba  to zauważyła, bo uniosła lekko głowę i zmierzyła mnie wzrokiem. Udałem, że tego nie widzę.
W końcu jednak dotarliśmy na miejsce; Innaya dłuższą chwilę szukała klucza po kieszeniach. Kiedy już dostaliśmy się do pokoju, stanęła na środku, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
- Kładź się do łóżka – powiedziałem, jak mi się zdawało, głosem nieznoszącym sprzeciwu.
- Nie mogę... – odparła jękliwie. Widząc zapewne mój pytający wyraz twarzy, dodała: - Muszę umyć chociaż włosy.
Od razu było jasne, że bez względu na to, co powiem, Innaya nie odpuści. Zupełnie nie dało się z nią rozmawiać, kiedy tak biło jej serce. Westchnąłem ciężko.
- No dobrze. Chodź.
Powlokła się za mną do łazienki, ale wciąż wyraźnie niezadowolona. Złapałem za krzesło od biurka po drodze.
- Matt, ale ja nie dam rady się nawet schylić, a gdzie jeszcze...
- Cicho bądź i siadaj. – Postawiłem krzesło przy brodziku prysznica. Usiadła, ale ledwo powstrzymała się od skrzyżowania ramion. Cholera, nie powinienem jej denerwować. – Pomogę ci – powiedziałem więc delikatniej. – Zdejmij bluzkę, bo się zamoczy.
- Nie, w porządku – burknęła. – Zostanę tak.
- Innaya, czy ty się mnie wstydzisz? No daj spokój.
- To poczekaj. – Jej głos był coraz bardziej naburmuszony. Poszła do pokoju i po chwili wróciła ubrana w swoją dużo bardziej przylegającą koszulkę od piżamy. Pacnęła z powrotem na krzesło. Zdążyłem w tym czasie nawet znaleźć odpowiednią temperaturę wody.
- Która butelka to szampon? – spytałem, a ona ze złością w głosie odparła:
- Ta, z której pachnie tak, jak z moich włosów.
- Dobre sobie. – Uszczypnąłem ją w ramię za karę. – Używasz trzech zapachów. Połowa z tego, co tam stoi, pachnie tak, jak twoje włosy.
- Dobra, dobra. – Musiałem złapać ją za ramię, bo wychyliła się niebezpiecznie, żeby wziąć jedną z butelek stojących w prysznicu. – Proszę. Czy teraz możesz mi już powiedzieć, co kombinujesz?
- Odchyl się – odparłem tylko. Jej nieufność można wręcz było wyczuć w powietrzu. Jednak kiedy schwyciłem jej kark, żeby podtrzymać jej głowę, a drugą ręką włączyłem prysznic i zacząłem polewać jej włosy ciepłą wodą, poddała się, westchnęła i tylko usadziła się wygodniej na krześle. Brzmiało to tak zmysłowo, a jej usta rozwarły się tak delikatnie, że nie mogłem się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Zatopiłem się głęboko w jej ustach, zachłannie i pewnie. Znów, jak zwykle, miałem wrażenie, że przechodzi ją dreszcz, a jej mięśnie napinają się ledwo zauważalnie, jakby chciała się wyrwać; a potem jej dłoń lekko spoczęła na moim ramieniu, żeby mi dać do zrozumienia, że mam nie przestawać.
- Będziesz musiała nalać mi szamponu na dłoń – powiedziałem cicho, kiedy się od niej oderwałem. Na jej ustach czaił się uśmiech, ale już nie dyskutowała. Wmasowywałem pianę w jej włosy spokojnymi ruchami, czując dosłownie pod palcami, jak jej kark się rozluźnia, jakby ufała mi coraz bardziej i poddawała się moim zabiegom.
- Ale wiesz – mruknąłem – nie idziesz jutro na ćwiczenia. Idziesz do lekarza.
Spięła się momentalnie, aż drgnąłem ze zdziwienia.
- Nie, tam, samo przejdzie... – odparła niby beztrosko, ale jej głos był zmęczony.
- Innaya, masz czterdzieści stopni!
- Skąd wiesz? Widziałeś termometr?
- ...Przecież czuję, że jesteś rozpalona. – Przewróciłem oczami.
- Nie jestem... Wcale nie... mam ochoty...
I zasnęła. Dokończyłem myć jej włosy, dokładnie tak, jak chciała; potem zaniosłem ją do łóżka, już zastanawiając się, o której tu jutro przyjść, żeby zdążyć zaciągnąć ją do lekarza, choćby siłą, zanim zaczną się zajęcia.

[Here’s to us, here’s to love!]
Jego palce masowały jej skórę tak delikatnie i z takim wyczuciem, że Innaya poddała mu się i na moment zapomniała nawet, gdzie była. Od czasu do czasu zahaczał o jej mokre, nieco niesforne włosy, ale zaraz zręcznie się z nich wyplątywał i powracał do swoich spokojnych ruchów.
- Innaya? – spytał w którymś momencie.
- Hmm?
- Czy mi się wydaje, czy światło jest zgaszone?
- Mhm...
- Czy ty widzisz w ciemności?
Drgnęła, dopiero zorientowawszy się, o co właściwie pytał.
- Innaya, czy oni trenowali cię, żebyś dla nich strzelała w ciemności?
- Matt...
- Nie, nie – dodał szybko, przytulając ją, kiedy wyczuł, że się spięła. – Już skończyłem z domysłami, naprawdę. Chcę tylko wiedzieć.
Pokiwała więc głową, pocierając spienionymi włosami o jego szorstki policzek i zatopiła się w jego objęciach. Nie powiedziała ani słowa i Matt chyba zrozumiał, że wyczerpała swój limit. Zanurzyła się, żeby opłukać włosy – Matt asekurował ją, żeby się nie podtopiła – ale gdy tylko się usadowiła z powrotem przy nim, podjął temat.
- Masz mnie już dość, nie? – spytał. Innaya rzuciła mu badawcze spojrzenie, zupełnie nie rozumiejąc, co może mieć na myśli. Wtuliła się w niego bez słowa; westchnął.
- A co powiesz na to, żebyśmy po prostu zrobili sobie przerwę i nie rozmawiali? – zaproponował, choć jednocześnie wysunął się spod niej, żeby wyjść z wanny. Zaczął się ubierać.
- Dlaczego?
- Odpoczynek? Żebyśmy mogli oboje przetrawić tę noc? Powiedzmy, przez tydzień.
Przytaknęła powoli, zamyślona. – W sumie, i tak pojutrze jadę z Catherine na konferencję w Toronto na cztery dni.
- No widzisz. – Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło zanim wyszedł. Patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi. Była święcie przekonana, że Matt nie podał jej prawdziwego powodu, dla którego mieliby ze sobą nie rozmawiać. No i nieco zbyt szybko zwiał.

[Here’s to you – fill the glass!]
Innaya schowała zdjęcie Matta z powrotem do swojego starego studenckiego zeszytu, gdzie je przed chwilą niechcący znalazła. Jego śpiąca forma rozwalona na łóżku w akademiku, ledwo co przykryta zresztą, którą ustrzeliła cichaczem zza podręcznika od inwazjologii (w rogu było nawet widać kawałek kleszcza łąkowego) wygięła się nieco i zaraz wyprostowała, przytrzaśnięta resztą kartek grubego brulionu.
- A to jest ze studiów; wyobraź sobie, jaka teraz jest z niego niezła dupa – stwierdziła do Catherine, która prawie wypluła wino. I tylko trochę wbrew woli Innaya zaczęła sobie przypominać anatomię jej chłopaka (już-nie-byłego-jeszcze-nie-do-końca-obecnego chłopaka, dodała w głowie gwoli ścisłości) w najdrobniejszych szczegółach. Oczyma wyobraźni wodziła po jego piersi i tych przeklętych ramionach, a wyimaginowanymi dłońmi chwytała go za pośladki.
- Noo - mruknęła Catherine, robiąc w myślach dokładnie to samo.
Trzy kieliszki wina później dziewczyny obgadały dokładnie Matta, poprzednich chłopaków Innayi oraz cały tuzin byłych Catherine. Przez moment poczuły się dokładnie tak, jak na doktorantce, albo może i wcześniej – jakby właśnie skończyły prezentację na wtorkowych zajęciach, a nie na światowej konferencji medycznej. Nie, żeby na studiach kiedykolwiek piły wspólnie takie ilości alkoholu, jak tego jednego wieczoru w ich pokoju w kanadyjskim hotelu. Catherine bezczelnie dopiła ostatki prosto z butelki (bo i tak nie było co wlewać do kieliszka) i sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do recepcji. Innaya położyła jej dłoń na ramieniu.
- Daj spokój – rzekła ze śmiechem. – Jakkolwiek jestem zszokowana, że dopiero się wstawiłaś, to jeśli wypijemy jeszcze jedną butelkę, na pewno się spijesz i nie będzie zabawy. Poza tym, zaraz będziemy i tak szły spać.
- Chyba ty – odburknęła Catherine jak barbarzyńca, a potem i tak zadzwoniła. – Tak, dobry wieczór, dzwonię z pokoju 421. Chciałabym zamówić kolację, jeśli nie jest jeszcze za późno? Ach, to cudownie. – Machnęła na Innayę, która kręciła głową. – Kurczak z ryżem? – Innaya przytaknęła z entuzjazmem. – Dobrze, tak. I jeszcze bym prosiła warzywa na parze. A do picia? – Innaya kiwnęła na nią palcem, dając jej do zrozumienia, że urwie jej obie ręce, jeśli zamówi jakiś alkohol. Catherine posłała jej buziaka i powiedziała z figlarnym uśmiechem: – Proszę mnie zaskoczyć – i rzuciła słuchawkę. Innaya złapała się za głowę.

[The last few days have kicked my ass, so let’s give ‘em hell.]
Jakieś dziecko krzyczało z bólu w jednym z gabinetów. A to sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej, choć zaiste nie miałam pojęcia dlaczego. Przecież to nie było moje dziecko. Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? A wtedy w głowie pojawiły mi się nagle zupełnie niechciane myśli: jak bym się zachowała, gdyby to jednak było moje dziecko? gdybym miała wziąć swoją małą córeczkę na szczepienie, jak bym sobie z tym poradziła? A potem ta wyimaginowana córeczka okazała się mieć włosy Matta i uderzenie paniki wypchnęło ją z mojego mózgu na dobre. Nie, nie. Z psami było prościej.
Niestety, nie byłam całkiem sama. Od kiedy Matt mnie tu przyprowadził – bo oczywiście w takim stanie samej by mnie nie puścił, choć chyba chciał upewnić się, że rzeczywiście pójdę do lekarza – przez przychodnię przewinęło się z pół tuzina pacjentów. Teraz tylko jakaś dziewczyna rejestrowała się w recepcji, a poza nią nie było nikogo. Matt jakiś czas temu pobiegł na zajęcia, ale obiecał, że przyjdzie, kiedy tylko się skończą, i kazał mi czekać, żebym nie wracała sama. Ale niezbyt mi się to podobało, bo miał dzisiaj doktryny polityczno- -prawne, które trwały dwie godziny, i jakkolwiek by ten dzień nie przebiegł, miałabym tu siedzieć bezczynnie przynajmniej 45 minut po wyjściu od lekarza. Z drugiej strony, przez jego podejście sama zaczęłam się bać wracać bez opieki do akademika.
- Ale dlaczego pani tak późno przyszła? – rozległ się głos recepcjonistki. – Pan doktor ma dzisiaj wszystkie terminy zajęte, a pani tak znienacka, a tu jeszcze przepisać trzeba…
- Ma pani rację, jak zapewne zawsze. – Dziewczyna mówiła beznamiętnym, wręcz znudzonym głosem, który tylko w skupieniu można było dosłyszeć, że w głębi podszedł sarkazmem jak krwiak ropą. – Powinnam była już dawno temu wylecieć z domu na łeb, na szyję, opuścić zajęcia i wyruszyć na wielodniową, nadmiernie skomplikowaną wyprawę w poszukiwaniu Jedynego Słusznego Formularza Rejestracyjnego, Który Będzie Rządzić Wszystkimi Innymi. Nie bacząc, oczywiście, na moje zapalenie opłucnej. Tak. A na nazwisko mam Baggins.
- Nie wygląda pani na zapalenie opłucnej – odparła na to recepcjonistka, ignorując ten cudowny docinek, na który ja parsknęłam ledwo tłumionym śmiechem, a do tego takim tonem, jakby pozjadała wszystkie rozumy i w ogóle nie było już potrzeby rejestrować dziewczyny. Ciężkie zapalenie mózgu, beznadziejny przypadek, sprawa zamknięta.
- To prawdopodobnie dlatego, że opłucna leży wewnętrznie – mruknęła dziewczyna tak niezobowiązująco, jakby rozmawiała o pogodzie, a potem z (prawie) szczerym zainteresowaniem dodała: - Czy może jest pani nie tylko recepcjonistką, ale też aparatem RTG?
- A poza tym – kontynuowała tamta, jakby tego w ogóle nie usłyszała – mogła pani zarejestrować się przez telefon.
- Mogłabym – odparła zjadliwie dziewczyna, choć w jej głosie wciąż brzmiało bardziej zimno i znudzenie niż złośliwość – gdyby ktokolwiek podnosił słuchawkę. Próbowałam dwa razy, ale najwyraźniej właśnie wtedy wyruszyła pani na epicką przygodę po Legendarną Kawę i Cukrowy Artefakt.
Rozległo się głębokie westchnięcie recepcjonistki. – Na jakim jest pani wydziale?
- Psychologii. Czwarty rok. I o dziwo, jak pani dowiodła, nijak mnie te trzy lata nie przygotowały na ekscesy ludzkiego umysłu. Dziękuję za tę okazję do dokształcenia się.
Rozmowa – czy raczej bitwa na słowa – trwała w najlepsze, ale akurat wtedy doktor poprosił mnie do gabinetu. Zignorowałam szaleńcze bicie serca, które oczywiście przełożyło się potem na wysokie ciśnienie tętnicze, co przeraziło lekarza do tego stopnia, że badanie trwało pewnie dużo dłużej niż w istocie powinno. W dodatku dalej miałam 39 stopni.
- Wygląda to na anginę – rzekł w końcu.
- Znowu. Dlaczego mnie to nie dziwi? – mruknęłam naburmuszona. – A, wiem dlaczego. To już trzecia w tym roku.
Dostałam trzy różne recepty i szereg zaleceń o przyjmowaniu płynów, jedzeniu wbrew sobie, odpoczywaniu i tym podobnych pierdołach. Lekarz poraczył mnie nawet zwolnieniem z zajęć, taki był miły. I skierowaniem na badanie układu sercowo-naczyniowego, które zresztą zaraz po wyjściu wyrzuciłam do kosza. Ten akurat problem wiedziałam, skąd wynika. Powinnam raczej dostać skierowanie do psychologa.
Dziewczyna od nadmiernie skomplikowanej wyprawy po formularz wciąż stała przy rejestracji, choć na pierwszy rzut oka czekała teraz aż śmiertelnie obrażona recepcjonistka wypisze jej kartę pacjenta. Zaczęłam żałować, że nie słyszałam całej rozmowy.
- Jak ma pani na nazwisko? – spytała kobieta powoli, wręcz ze znudzeniem.
- Catherine Frost – odparła Epicka Przygoda tak, jakby mówiła to po raz czwarty.
Usiadłam sobie kulturalnie z powrotem na moim już wygrzanym krzesełku, żeby poczekać, aż Matt po mnie przyjdzie. Starałam się tylko nie myśleć o tym, ile czasu będę musiała się nudzić. Nawet nie wiedziałam, która godzina. Właśnie, która była godzina?...
Nie, nawet o tym nie myśl, dziwko. To nieważne. Patrz, jaka ładna ściana, i siedź grzecznie przez te piętnaście minut. Czy tam pół godziny. Albo godzinę. Cholera jasna.
- A ty dlaczego jeszcze tu jesteś? – usłyszałam nagle. Catherine Frost stała nade mną i przyglądała mi się ciekawie z lekko przekrzywioną głową. Mimo to jej słowa zabrzmiały tak opryskliwie, że od razu poczułam, jak mi się krew gotuje.
- A co cię to, do diabła, obchodzi? – warknęłam, już wiedząc, że nie dam rady nie podnieść głosu. – Proszę, wyjaśnij mi, w jaki sposób to twój interes. No to siedzę sobie! I co z tego? Może tak lubię? Może czekam, aż przyjdzie mój chłopak, żeby mnie bezpiecznie odprowadzić do akademika?
- Aha. – Dziewczyna uraczyła mnie beznamiętnym skinięciem głowy. – Bo wiesz, idę właśnie na kampus. Jeśli nie chce ci się tutaj siedzieć i się nudzić, to możesz pójść ze mną; upewnię się, że nie umrzesz po drodze.
- A jak umrę? – spytałam wręcz automatycznie.
- To trudno. – Catherine Frost uśmiechnęła się obojętnie i, nie czekając, ruszyła do drzwi. Owinęłam sobie szyję chustą, spiesząc za nią.
Nic nie mówiłyśmy przez całą drogę. Sama z reguły rzadko wypytywałam ludzi o ich osobiste życie; dziewczyna ogólnie wydawała się mało rozmowna, o ile nie strzelała ludziom w twarz mistrzowskim sarkazmem.
Ku mojemu zdumieniu, Catherine odprowadziła mnie pod same drzwi pokoju, zupełnie jakby naprawdę przejęła się, że coś mogłoby mi się stać. Zapewniłam ją, że pójdę prosto do łóżka, a ona wzruszyła ramionami.
- To wracaj do zdrowia – mruknęła – albo i nie.
- Jesteś zimną suką, wiesz, Frost? – rzuciłam z uprzejmym uśmiechem. Zaśmiała się z gry słów.
- Nie, nie – odparła w końcu. – Zimna suka to ktoś, kto nie okazuje uczuć i ma wszystko głęboko w… Dobra, masz rację.
Po czym, uniósłszy do niej rękę nad ramieniem, odeszła raźno w dół korytarza. Długie, złotobrązowe włosy kołysały jej się na boki.

[We stuck it out this far together…]
I tak też się dziwnie złożyło, że te same złotobrązowe włosy zafalowały Innayi przed oczami akurat w tym samym momencie, gdy rozległ się huk wyważanych na siłę drzwi, krzyk dwóch rosłych mężczyzn nawołujących się nawzajem w ciemności i ich wściekłe warknięcia. Za ciemno, panowie?
Niewiele myśląc, przyrżnęła pierwszemu w kostkę jeszcze zanim w ogóle wstała z podłogi, na której dotychczas siedziały z Catherine, oparte o łóżko, omawiając wykład, który miały przedstawić na konferencji pojutrze. Wrzask bólu mężczyzny towarzyszył mokremu dźwiękowi łamanego stawu. Zerwała się na równe nogi, gdy tamten padł jak kłoda, kurczowo zaciskając palce na łydce – jakby to miało mu pomóc. Skupiła wzrok na drugim napastniku, który z kolei trochę wyhamował, słysząc jęki rannego kolegi. W wątłym świetle wpadającym z korytarza widziała wyraźnie, jak rozgląda się z przestrachem, szukając go – albo może już jej, tego stwierdzić nie mogła. W jego dłoni błysnęła lekko broń. Jeśli strzeliłby na oślep, to Catherine…
Innaya doskoczyła bez chwili wahania i, wyrwawszy mu pistolet z ręki, rzuciła go gdzieś za siebie, od razu odsuwając się od mężczyzny na bezpieczną odległość. Jego pięść trafiła w pustkę. Innaya dopadła jeszcze raz i już, już miała mu dać w szyję i go znokautować, gdy Catherine krzyknęła:
- Inn, uważaj! – i zaraz Tünzig wyrżnęła głową o kolumienkę łóżka, gdy powalony wcześniej przeciwnik podstawił jej pięść pod kolano. Powinna go była znokautować, kiedy miała szansę, złajała się w myślach. Przyłożyła mu z pięty, zapierając się o łóżko, i rzeczywiście znieruchomiało. Dało to jednak czas drugiemu zebrać się i skoczyć na nią w ślepej furii, tylko i wyłącznie masą. Innaya odepchnęła go w ostatniej chwili obiema nogami z taką siłą, że wręcz przeleciał przez pół pokoju, potknął o nogi kolegi i wyrżnął w ścianę przy drzwiach. Drzwi zamknęły się wręcz delikatnie. Innaya podniosła się ponownie, mniej wdzięcznie niż poprzednio, ale zanim zdołała choćby zbliżyć się do przeciwnika, nagle rozbłysło światło, oślepiające przy ciemności, do której ledwo co zdążyła przyzwyczaić oczy. Innaya z trudem skupiła wzrok na Catherine stojącą przy lampie z miną będącą idealnym odpowiednikiem słowa “ups”. Zanim choćby wróciła oczami do mężczyzny, już musiała się bronić – w ostatniej chwili zablokowała jego cios przedramieniem, od razu wyprowadzając prawą rękę swój ku jego nerce. Nie sięgnęła, przeciwnik cofnął się natychmiast i usiłował wyrżnąć jej kopniakiem w głowę - z nieskazitelną techniką zresztą, obracając całym ciałem i ciągnąc siłę z biodra; ale nie miała czasu mu pogratulować, bo wciąż doskonale pamiętała ze swoich wczesnych lekcji karate, jak takie uderzenie boli i jak mogłoby boleć zadane na serio. Dlatego gdy tylko usłyszała świst jego sznurówek przy uchu, podbiła mu kostkę tak, żeby kopnięcie przeszło jej nad głową. Rezultat przeszedł jej oczekiwania – mężczyzna najwyraźniej nie potrafił zrobić porządnego rozkroku, powinęła mu się noga, a on sam, zupełnie zaskoczony, rąbnął głową w podłogę z takim hukiem, że pewnie słyszeli go w recepcji. Jego przeciągły jęk urwał się w połowie, gdy Innaya go skutecznie ogłuszyła. Amatorzy, pomyślała tylko.
Catherine dalej stała przy lampie z otwartymi ustami, powoli odzyskując głos.
- Rany, dziewczyno… - szepnęła zdumiona. – Gdzie ty się nauczyłaś tak walczyć? Wiedziałam, że ćwiczysz karate, ale nigdy nie myślałam, że…
- To teraz już wiesz – odparła Innaya krótko, ale potem zdała sobie sprawę, że nie ma już czego ukrywać. – Przepraszam, że wystawiłam cię na niebezpieczeństwo. To mnie pewnie chcieli.
- Dlaczego mieliby cię chcieć? – spytała Catherine ze szczerym zdumieniem. Innaya westchnęła. Cudnie. Nawet trzy dni nie minęły, a ona znów będzie się musiała wybebeszać. Martwić się, jaka będzie reakcja. No cholera jasna, Catherine to psycholog, co ona mogła wiedzieć? Jak zareaguje na to, że jej przyjaciółka jest zabójczynią? Innaya poczuła, jak serce zaczyna jej nieprzyjemnie trzepotać.
Ale nim chociaż otworzyła usta, znów otworzyły się drzwi i tym razem nie dwóch, a czterech rosłych mężczyzn wpadło do pokoju. Innaya stanęła naprzeciw nim, ale im dłużej nic się nie działo, tym mocniej biło jej serce. Nagle nie była już pewna. Karate ćwiczyła głównie na workach treningowych, nie w prawdziwej walce. Dwóch to jedno – ale czterech przeciwników? Nie przypominała sobie ani jednej sytuacji, w której miałaby okazję spróbować swoich sił w kontrolowanej potyczce z taką ilością ludzi… chyba że chciałaby spuścić lanie Vladimirowi, Anatolijowi i reszcie. Ale nie chciała.
Mężczyźni, jak na znak, postąpili krok ku niej; i gdy już, już myślała, że serce wyskoczy jej z piersi, rozległy się dziwaczne ciche świsty, jakby coś przelatywało jej obok głowy, a na czołach tamtych po kolei pojawiały się czerwone kropki. Potem cała czwórka padła jak kłody na bezwładnych kolegów.
Innaya odwróciła się powoli, zszokowana, i zobaczyła Catherine, która właśnie przeładowywała dwa pistolety, zaczepiając je o siebie szczerbinkami. Na każdym z nich był dokładnie przykręcony tłumik. Twarz Catherine była ściągnięta, ręka pewna. Innaya milczała, gapiąc się w nią z niepowstrzymywanym zdumieniem.
- Pewnie masz mnóstwo pytań – powiedziała szatynka spokojnie. Zupełnie jakby była już na to przygotowana.
- No. – Innaya jednak nie powiedziała nic więcej.
- Nie wiem, od czego zacząć – westchnęła Catherine, a Innaya przytaknęła bez słowa. Sama nie wiedziała. – Jestem agentką tajnej komórki kontrwywiadowczej podlegającej pod Interpol…
Innaya usiadła na brzegu łóżko, pozwalając żuchwie opaść swobodnie.
- Tak, wiem – Catherine przysiadła na krześle naprzeciwko. Na podłodze przy drzwiach z wolna rozlewała się krew zabitych przeciwników. – Wiem, że się wydaje, że to wszystko nie ma sensu. Nawet nie mam ci tego jak inaczej powiedzieć, bo ta nasza komórka jest tak tajna, że nie ma własnej nazwy.
- Serio? – Innaya przewróciła oczami. - Brzmi jak kiepska opowieść szpiegowska.
- I to, że jest kiepska, świadczy o tym, że to najszczersza prawda. – Catherine uśmiechnęła się tak, jakby chciała wzruszyć ramionami i powiedzieć “nie ja to wymyśliłam”. – Ja jestem zasadniczo najmłodsza z zespołu i “najnowsza”…
- Naprawdę nie macie nawet jakiejś swojej wewnętrznej nazwy? – Do Innayi nie do końca docierały słowa Catherine. Wciąż była zawieszona na tajnej komórce Interpolu.
- Zespół N – odparła Catherine spokojnie. – Tak czy inaczej, moja przełożona już od kilku lat pracuje nad… no, nad Bratvą. – Innaya zesztywniała nieco, a Catherine westchnęła zanim ruszyła dalej, jakby miała wrażenie, że to się dobrze nie skończy. – Także nasz zespół zrzesza agentów na całym świecie. Ich zadaniem jest kontrolować, monitorować Bratvę, powstrzymywać przed powstawaniem nowych komórek Bratvy, powalać te, które się już rozrosły… I, cóż, chcieli zrekrutować ciebie. Po tym, jak rozbiłaś tę londyńską komórkę.
Innaya patrzyła się na nią szeroko rozwartymi oczami. Czyli Catherine o wszystkim wiedziała? Od kiedy? Jak długo to się ciągnęło?
- Ale zanim w ogóle zdołali się zebrać, zniknęłaś im z radaru i przez długie lata nie mogli cię znaleźć. I w końcu zdali sobie sprawę, co tak naprawdę się stało, i im dłużej się nad tym zastanawiali, tym bardziej byli przekonani, że byłabyś tylko niepotrzebnym ryzykiem, i że tak naprawdę należy cię nie zwerbować, a kontrolować. – Catherine wzięła kolejny oddech, przygotowując się na dalszą część. – A potem znaleźli cię w zapisach z kamer tamtej przychodni, pamiętasz? Zobaczyli, że ze mną wyszłaś. A mnie, no cóż, było już dużo łatwiej znaleźć. Zrekrutowali więc mnie.
Innaya miała nieprzyjemnie wrażenie, że wie, w jakim kierunku idzie ta rozmowa.
- To właśnie przez to robiłam doktorat na weterynarii, żeby móc się z tobą zaprzyjaźnić. To, że zdałam sobie sprawę, że ludzka psychologia jest zbyt upierdliwa, to było poniekąd prawdą, ale… no, nie do końca. Moim zadaniem jest cię po pierwsze, pilnować, po drugie, chronić cię, a po trzecie… wykorzystywać jako przynętę. Na przykład w Finlandii. Ten wykład był ustawiony przez moją przełożoną. Plan był taki, że pojawisz się, zaczniesz mówić publicznie, Bratva się wtedy zainteresuje i zacznie na ciebie polować. No i się udało. Gdy tylko się pokazali, nasi agenci ich sprzątnęli. Jedyne, co się nie udało, to że nie miałam dać się z tobą rozdzielić, a ty mi zniknęłaś na pół roku. Ale nie miałam jak tego zrobić, żebyś nie poznała prawdy. Więc udałam, że wsiadam do tego twojego durnego samolotu, a gdy tylko wyszłaś, to nasi agenci mnie “aresztowali” i wyciągnęli.
Innaya siedziała dalej bez słowa, patrząc się na Catherine z rozwartymi ustami. W życiu by nie wpadła na to, że jej urocza przyjaciółka, która przeszła taką transformację z zimnej suki w pełną emocji kobietę, tak naprawdę dalej była zimną suką, a do tego świetną aktorką. Że cała ich przyjaźń bazowała się na tym, że jakiś ściśle tajny Zespół N potrzebował od niej… no właśnie, czego? Przecież nie danych, nigdy nie rozmawiała z Catherine o Bratvie. Że potrzebowali przynęty? Bratva aż tak jej nienawidziła, że każdy jej członek, bez względu na kraj, miał rozkazy ją dorwać za wszelką cenę? Nie chciało jej się wierzyć, ale… wszystko zaczynało mieć sens. I Innaya już sama nie wiedziała, czy jest bardziej w szoku, czy bardziej pod wrażeniem.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz?! – zapytała w końcu. – A ja tyle lat się kryję przed Bratvą i uciekam od nich w popłochu, kiedy zaraz pod nosem miałam sojuszniczkę, która do tego tak strzela?! – Dłonią machnęła gdzieś w kierunku małego stosu ciał. Kałuże krwi złączyły się już w jedno małe bajorko i zaczęły wsiąkać w dywan.
- Jak myślisz, czego w końcu chcieli? - Catherine momentalnie zmieniła temat. Mała diablica. Dobrze wiedziała, że Innaya nie była zła, a podekscytowana, i że w takim stanie jakiekolwiek dyskusje nie miały sensu. Wiedziała też, że skierowanie jej uwagi na coś innego skutecznie ją uspokoi. Kłamstwa kłamstwami, a manipulacje sobie, ale w całej tej sytuacji to jedno było niepodważalne: ich przyjaźń. – Po którą z nas tutaj przyszli?
- Ależ po ciebie, siostrzyczko.
Dziewczyny odwróciły głowy ku drzwiom tak gwałtownie, że prawie skręciły karki. Przez próg właśnie przeszła niska, chuderlawa dziewczyna, ubrana w proste dżinsy i trampki, którymi przestępowała ostrożnie nad plamami krwi. Miała też na sobie czarny T-shirt z Alicją w Krainie Czarów, a na to narzuconą czerwoną kraciastą koszulę. Na pucołowatej twarzy widniał uprzejmy uśmiech, ale jej oczy sprawiały wrażenie, jakby chciała je obie zamordować i powstrzymywała się z wielkim trudem. Niebieskie włosy z błękitnymi pasemkami miała zaczesane na jedną stronę, co odsłaniało ścięty na krótko kawałek nad jej lewym uchem.
Innaya przeniosła zszokowany po raz któryś tego wieczoru wzrok na Catherine, ale ona wydawała się równie zdziwiona. Potem jednak spojrzała na dziewczynę, która, Innaya mogłaby przysiąc, nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat, i rzuciła:
- Carrie, co ty tu do cholery jasnej robisz?
No nie, no. Co, do kurwy nędzy, się tutaj działo? Innaya wstała, ale nim postąpiła choćby krok, do pokoju wtoczył się cień dziewczyny – wyższy o jakieś dwadzieścia centymetrów, o ciemnych, falowanych włosach. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na szczególnie silnego, ubrany tylko w czarną bluzę i dżinsy, ale widać było, że mógłby zaskoczyć w razie potrzeby. Innaya westchnęła i przysiadła spokojnie z powrotem na łóżku.
Niebieskowłosa dziewczyna spojrzała na Catherine, powoli wzruszyła ramionami, i w końcu obdarowała ją szerokim, drapieżnym uśmiechem.
- Odwiedzam dawno niewidzianą siostrzyczkę. A na cóż innego to wygląda?
- Dlaczego? – odparła Catherine niezbyt pewnie. W dłoniach wciąż trzymała dwa naładowane pistolety.
- Bo zniknęłaś bez pożegnania… i nie dzwonisz… - wymamrotała Carrie płaczliwie z teatralnym smutkiem. Potem nagle przyrżnęła pięścią we framugę. – “Dlaczego”? Kurwa! “Dlaczego”?! Ja rozumiem, szok i inne pierdolenie, ale nie udawaj idiotki, którą nie jesteś! Nota bene przy koleżance? – Gwałtownie wskazała ręką na Innayę. Gdyby stała bliżej, dałaby jej w twarz. Innaya miała sporą ochotę powiedzieć, żeby jej w to nie mieszały, ale ugryzła się w język.
- Dalej nie wiem, o co ci chodzi. – Catherine stanęła okoniem. Spojrzała buńczucznie na siostrę, odkładając jeden pistolet na szafkę obok. Zupełnie jakby rzucała jej wyzwanie. Innaya kątem oka dostrzegła, że cień Carrie kładzie dłoń na kaburze. Dziewczyna warknęła wściekle.
- Poszłaś sobie w cholerę i mafia… i ja… mamy niby, kurwa, uwierzyć w to, że wszystko będzie idealnie, pozwolisz sobie nam istnieć i że nigdy, nigdy, nigdyyy… nie pokrzyżujesz nam planów? Z mafii się ot tak nie wchodzi i nie wychodzi – wycedziła. – Chyba coś o tym wiesz. – Skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła na Catherine srogo, potupując nogą. Zupełnie tak, jakby powaga sytuacji jej nie obchodziła, a jej siostra była tylko niegrzecznym przedszkolakiem, który oddalił się od grupy.
- Rany boskie. – Catherine westchnęła ciężko. – Znowu chodzi o rodziców? Że mama umarła, a matka nas zostawiła? Daj już spokój. Psychika jej wysiadła, co miała zrobić? – I nagle jej głos stał się bardziej wściekły. – Właściwie, co ja mam według ciebie zrobić? Nie chcę dalej brać udziału w twojej mafijnej zabawie. I nie dlatego, że kanadyjska mafia jest taka beznadziejna, a ja potrzebowałam ciekawszego życia niż kradzieże cholernego syropu klonowego! Nie, Carrie, ja po prostu potrzebowałam się wyrwać z jakiegokolwiek kryminalnego życia. Czego ode mnie oczekujesz? Przeprosin? Przepraszam. Obietnicy, że nie zdradzę twoich tajemnic? Dobrze, kurwa, obiecuję, nie powiem ani słowa o tym, co wiem o twoich operacjach, a teraz bądź tak dobra i idź już sobie. I weź te trupy ze sobą, nie obchodzi mnie to.
Carrie zadrżała. Na jej twarzy zaczęły się pojawiać różne emocje, jakby starała się wybrać, która będzie najodpowiedniejsza. Złapała się za głowę i zaczęła chodzić w kółko, mówiąc coś do siebie. Stanęła nagle, spojrzała w kierunku swojego cienia, jakby pytającym wzrokiem, a następnie znowu skierowała spojrzenie na Catherine.
- Psychika jej wysiadła, eh? A co ja mam powiedzieć? – wyrzuciła cicho. Położyła sobie dłoń na policzku, wyraźnie czerwonym. – No cóż. Wybiłaś mnie z wątku. Tak to się dzieje, kiedy nie zaplanuje się sobie rozmowy. Uch. Nie jestem dobra w kontaktach z ludźmi... Nie jestem. – Zadrżała znów. – Może dlatego, że wszyscy mnie, kurwa, opuszczają?! Świetnie, „wyrwać się z kryminalnego życia”, świetnie! Wyrwać się ode mnie pewnie też chciałaś? – Położyła palce na skroni.
- Jezu, Carrie, ale ty wymyślasz. – Catherine pokręciła głową w beznadziei.
- Nie moja wina, że postąpiłaś jak matka – odparła Carrie, uśmiechając się nienaturalnie szeroko. – A nie, poczekaj. Matka, nagle idąc sobie w pizdu, przynajmniej zostawiła jakiś list. I pieniądze. I cokolwiek, co mogło zabrzmieć jak jakiekolwiek jebane poczucie winy! A ty? Nic, kurwa, ohoho, przestanę sobie istnieć z dnia na dzień. I zapomnę, że ktokolwiek, z kim miałam kontakt, też istnieje. Eh? – Dziewczyna złapała się za ramiona i cicho zachichotała.
- Wciąż mi nie powiedziałaś, czego oczekujesz – powiedziała Catherine z najwyższym spokojem, tak odmiennym od chaosu jej siostry. - Że do ciebie wrócę? Naprawdę chcesz mnie siłą i poczuciem winy zmusić, żebym siedziała u twojego boku i żebyś do końca życia musiała widzieć, jak bardzo nie chcę tam być?
- ...Ty serio byłaś na studiach psychologicznych? – zapytała Carrie, mrużąc oczy. Catherine zacisnęła wargi. – Czy po prostu nie jesteś w stanie zdobytej nauki wprowadzić w praktykę? Albo... Serio, nawet przez moment nie próbowałaś pomyśleć, jak to wygląda... z mojej strony? – dodała, opierając się o ścianę. Nie wyglądała już nawet w połowie tak gniewnie jak przed chwilą. Zdawała się raczej zmęczona.
- Carrie, psychologia to nie telepatia. Nie mogę ci w żaden sposób pomóc, jeśli nie powiesz mi, czego chcesz.
Carrie usiadła pod ścianą. Próbowała wyprostować nogi, ale przeszkadzało jej jedno z ciał, więc odkopała je od siebie z taką miną, jakby to wcale nie był podlegający jej człowiek, jej przyjaciel, a, nie ujmując, jakiś ohydny kawał mięsa. Innaya dopiero teraz poczuła prawdziwy szok, zimny i przerażający. Przypomniała sobie Vladimira i Anatolija, Sashę i Mishkę, przypomniała sobie ich rodziny, ich żony i dziewczyny, które gościła przy stole, nowo narodzonego synka Miszy... I prawie się rozpłakała. Jak ta mała dziewczyna mogła rzucić swoich ludzi na śmierć i zupełnie się tym nie przejmować? Tylko siedziała tak obok kałuży krwi i patrzyła się znudzonym wzrokiem na Catherine.
- Ssiesz. – Jej usta zadrżały. – Naprawdę, ssiesz. Nie jesteś nawet w stanie zauważyć, co mnie zabo... zdenerwowało. – Przerwała na chwilę, wycierając sobie czoło. – Nic się nie odezwałaś. Nic. Zostawiłaś mnie. Nigdy nie odwiedziłaś. Nigdy. Nic. Nigdy. – Jej oczy zacisnęły się, Carrie zagryzła wargi, ale zaraz znów spojrzała na siostrę nonszalancko. Catherine z kolei wyglądała, jakby z trudem powstrzymywała się od płaczu, jakby ją ściskano powoli między młotem a kowadłem, kiedy nie ma jak uciec ani kogo prosić o pomoc. Wyglądała prawie tak, jak musiała wyglądać w liceum, gdy starsze dziewczyny przyciskały ją do ściany i kazały zdejmować bluzkę.
- Tak – przyznała w końcu, i słychać było, jak jej głos drży. Nawet nie próbowała się bronić. Chciała to mieć już z głowy. Chciała móc sobie pójść, nawet w przemoczonym mundurku i z brudnymi od podłogi włosami. – Przeprosiłam już. Przed chwilą. Teraz mi powiedz, czego oczekujesz.
- Twoje przeprosiny możesz sobie w dupę wsadzić. Ciekawe, że musiałaś o tym usłyszeć, żeby wiedzieć, że chujowo postąpiłaś. – Catherine na to wyrwał się stłumiony szloch. Wiedziała. Wiedziała już od dawna. Niech to się skończy. Innaya westchnęła. Znały się tak dobrze, że wręcz czytała jej w myślach. Żałowała, że nie mogła nic zrobić, ale są walki, w których nie mogła jej pomóc. Przeniosła wzrok na Carrie, która za to w ogóle nic nie zauważała, skupiona na swoim bólu dupy. – A i tak nie wiem, czy nie przeprosiłaś tylko po to, bym dała ci święty spokój – burknęła, bawiąc się palcami, a potem wzięła głębszy wdech. - ...Jeśli serio cię nie obchodzę, to mi to po prostu powiedz i sobie pójdę. A jeżeli... jeżeli ci chociaż minimalnie zależy... to odezwij się czasem. Odwiedź czasem. Pooglądajmy znowu te durne kreskówki razem i prawie spalmy kuchnię, robiąc naleśniki, i nawalmy na nie syropu klonowego... Dobrze wiesz, że mamy go pod dostatkiem. – Dziewczyna zaśmiała się, po raz pierwszy szczerze.
Catherine za to westchnęła głęboko. – I przysłałaś sześciu ludzi z rozkazami, żeby mnie dorwać, z czego czterech musiałam zabić? Tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? Mogłaś do cholery jasnej napisać kartkę.
- Ups. – Dziewczyna dopiero teraz spojrzała na trupy, jakby je ledwo co zobaczyła.
- Ech... – Catherine odłożyła też drugi pistolet na szafkę. Rzuciła szybkie spojrzenie Innayi, żeby ocenić jej reakcję, ale potem przeniosła go z powrotem na siostrę. – Gdyby mi na tobie nie zależało, już dawno bym nasłała na ciebie i mafię wszystkie służby, jakie by mi tylko wpadły do głowy. Mam tę władzę. Czemu odeszłam bez pożegnania? Bo gdybym napisała list, dałabym ci nadzieję i rzuciłabyś się za mną w pościg tak jak ja to zrobiłam z matką. Zresztą, Carrie, miałam dziewiętnaście lat. Do cholery jasnej, nie myślałam trzeźwo, kiedy wszystko, czego chciałam, to uciec od tamtego życia.
- Miałaś dziewiętnaście lat, jak uciekłaś bez słowa. A potem już miałaś więcej i nadal się nie odzywałaś – burknęła Carrie. – Jeśli tego nie robiłaś, to skąd mogłam wiedzieć, że mój list nie skończy w niszczarce? Jak pamiętam, zawsze tak lubiłaś traktować wszystkie... nieprzyjemne dla ciebie wiadomości...
- Boże drogi, Carrie, jeśli sądzisz, że list od ciebie byłby dla mnie nieprzyjemny, to naprawdę... nie rozumiesz mnie kompletnie... – Catherine wyglądała, jakby serio miała się zaraz rozpłakać.
- ...I kto to mówi – burknęła Carrie. Powoli wstała i usiadła obok siostry. Po dłuższej chwili ciszy objęła Catherine i położyła jej głowę na ramieniu. - ...Masz mój numer telefonu? Bo będziemy mogły się wtedy umówić czy coś. Zapisz sobie. I następnych ludzi się już nie bójcie, przyjdą tylko posprzątać. - Zeskoczyła z szafki wręcz raźnie, nagle radosna. – No, to ja idę, mam sprawy do załatwienia. – Puściła oczko swojemu cieniowi, który miał taki wyraz twarzy, jakby najchętniej mruknął: „co tu się, kurwa, dzieje”. Wyszli razem, zatrzaskując za sobą niedomykające się drzwi.

[Everything could change like that...]
Ocknęłam się momentalnie, gdy usłyszałam otwierające się drzwi i cichy stuk laski Matta na podłodze.
- Nie śpię! – oznajmiłam, cóż, zgodnie z prawdą. Matt mimo to się zaśmiał.
- Jasne. – Usiadł na łóżku i uśmiechnął się do mnie, choć oczy miał zawieszone gdzieś na moim prawym ramieniu. – Dopiero wróciłem.
- Och, cholera, przepraszam. – Syknęłam. – Nie miałam jak ci przekazać, żebyś nie szedł po mnie do przychodni.
- W porządku, i tak nie poszedłem. Domyśliłem się, że nie będzie ci się chciało czekać i przyjdziesz do akademika sama. Więc postanowiłem sprawdzić, czy cię przypadkiem nie ma w pokoju, zanim bym po ciebie poszedł. – Pocałował mnie delikatnie, ale odsunęłam się zanim zdążył się rozkręcić.
- Akurat tak się składa, że nie wróciłam sama, tylko odprowadziła mnie taka jedna dziewczyna.
- Jaka?
- Catherine Frost, z psychologii. Akurat szła i stwierdziła, że może przy okazji przypilnować, żebym nie umarła po drodze.
- Niezła psycholog – zaśmiał się Matt.
- No, straszliwie. - Zawtórowałam mu, ale zaraz rozkaszlałam się ku przejmującemu bólowi gardła. Gdy już minęło, zdałam sobie sprawę, że Matt trzyma mnie na wpół przewieszoną przez ramię i wbija mi palce w splot słoneczny. I, cholera, zadziałało. Wyrzuciłam zaflegmioną chusteczkę do śmietnika, trafiając idealnie w środek (ha ha, taki ze mnie snajper), po czym wróciłam myślami do dziewczyny, którą dzisiaj poznałam. – Ale muszę przyznać, że nazwisko jej pasuje. Zimna jak lód. Prawie taka... wyrachowana. Jakby była jakimś szpiegiem czy tajnym agentem...
Zaśmialiśmy się oboje jak z dobrego żartu.

[I put my dreams through the shredder.]
Kiedy Innaya dostała od Matta lapidarną wiadomość: „Przyjdź. Proszę.”, momentalnie wiedziała, że najprawdopodobniej zastanie go pijanego w sztok i użalającego się nad swoim życiem. Prawda jednak przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Gdy weszła do jego mieszkania, jej oczom ukazał się prawdziwy krajobraz zniszczenia. Przesuwane drzwi do sypialni były wyrwane i zniszczone leżały na podłodze, stolik porozrzucany po całym pokoju, nawet schodom na dach się oberwało – a Matt siedział na środku jak zbity szczeniak, przewracając w dłoniach kolorową bransoletkę.
[Nothing lasts forever...]
Jej oddech przeskoczył ze zdumienia i zaraz Matt poczuł, jak podchodzi bliżej, jak klęka przy nim, jak kładzie mu dłoń na ręce. Chciała coś powiedzieć, ale wyraźnie się powstrzymywała.
- Stick – rzekł tylko w ramach wyjaśnienia.
- Co? Matt, co się stało?
- Stick tu był. Nie mogliśmy dojść do porozumienia.
- Więc zdemolowaliście pół mieszkania?
Matt prychnął. Nie rozumiała. Jak mogła zrozumieć? Wciągnął ją sobie na kolana i wtulił twarz w jej dekolt.
- Nie pytaj o nic, nie mów nic – szepnął. – Po prostu tu bądź.

[Here’s to all that we kissed and to all that we missed!]
W końcu jednak opowiedział jej wszystko w najmniejszych szczegółach, mimo że wcale nie chciał. Musiał przyznać, że miała talent do wyciągania z ludzi wszystkiego, choć sama też nie odezwała się nawet słowem. Po prostu w którymś momencie poczuł się tak ciepło i bezpiecznie, że język rozwiązał mu się sam, i w ciągu paru minut Innaya wiedziała wszystko – od historii bransoletki po Black Sky, to dziecko, które miało być bronią. I wciąż nie mówiła absolutnie nic, tylko tuliła go nieprzerwanie.
- Chodź – szepnęła w końcu miękko i zaprowadziła go do sypialni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz