[I'll
be the one if you want me to.]
Przeszedł ją
dreszcz. Szybki oddech, teraz stłumiony, grał jej w piersi, gdy walczyła o
każde sapnięcie i każdy jęk. Serce łomotało jej się wściekle, jakby próbowało
uciec, wyrwać się z pułapki; ale jej było tu dobrze, zamkniętej w ramionach
Matta, gdy całował ją i obejmował, i wiódł palcami w dół jej ramienia. Nie
chciała, żeby przerywał.
Było zupełnie tak,
jak kiedyś, zupełnie tak, jak by chciała, zupełnie tak, jak było dobrze. Tak,
tak było dobrze.
- Nigdy mi się to
nie znudzi – wyszeptała sugestywnie, a Matt uśmiechnął się szeroko,
najwyraźniej przypominając sobie to samo. Naparła na niego mocniej,
zachłanniej, a on przyjął ją z radością.
Położyła sobie jego
dłonie na biodrach i jego pocałunki momentalnie stały się delikatniejsze,
bardziej niepewne. Lubiła je takie równie mocno, jak gdy dotykał jej policzka,
kładąc kciuk przy kąciku jej warg, a potem zagłębiał się między nie gwałtownie,
jakby nie mógł się nią nacieszyć i chciał tylko więcej i więcej. I dlatego gdy
parę minut później zaczął dzwonić jej telefon, jęknęła z niezadowoleniem. Nie
chciała odrywać się od Matta, a to, jak próbował zatrzymać jej rękę, gdy
sięgała po komórkę, świadczyło tylko, że on też nie. Wciąż z jego dłonią na
twarzy, usiłującą jej przeszkodzić, westchnęła, zezując na ekran.
„Anatolij” – stało
napisane. Anatolij i jego cudowne wyczucie czasu. Westchnęła ponownie.
- Matt, wybacz, ale
czekałam na ten telefon – powiedziała cicho, odrywając się od niego. Pokiwał
głową i usadowił się wygodniej na jej kanapie, podczas gdy ona odeszła na parę
kroków, żeby odebrać.
- Tak? – zapytała
jeszcze po angielsku. Dobrze by było, gdyby Matt nie musiał się dowiadywać, że
Innaya ma kontakty z Rosjanami. To by z pewnością nie pomogło temu niepisanemu
delikatnemu rozejmowi, który zawarli.
Anatolij zdawał się
niczego nie zauważać i najzwyczajniej po rosyjsku powiedział:
- Vladimir i ja w
końcu dostaliśmy odpowiedź z Moskwy. – Zawiesił głos, a serce nieomal nie
wyskoczyło jej z piersi.
- No i? Jest coś na
mnie?
- Nie – odparł
uspokajająco. – Żadnego wewnętrznego listu gończego, żadnej choćby wzmianki,
żeby cię dorwać. Nasz człowiek nawet lekko podpytał i podobno nie padło o tobie
ani jedno słowo od kilku miesięcy, ponad to, co zwykle.
- Czyli co?
- No wiesz,
wspominanie tego, co zrobiłaś, ile to kogo kosztowało. Podobno twoje imię stało
się synonimem dla wrzodu na tyłku. I tyle.
- To dobrze. –
Odetchnęła z głęboką ulgą. – Bardzo dobrze.
- Innaya, to nie
znaczy, że już po wszystkim. Coś mogło pójść Tunelami. Nasz człowiek nie ma do
nich dostępu. Mogę cię tylko zapewnić, że nie idą na ciebie całą armią.
Przepraszam.
Warknęła z cicha,
przecierając oczy. Noż kurwa.
- Tak, wiem. To nie
twoja wina, a jeden czy dwóch to żadne zagrożenie. Dziękuję.
- Nie ma za co.
Pilnuj się tam.
- Jasne. - Rozłączył
się, a Innaya po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła prawdziwy spokój.
Nareszcie wszystko
wróciło do normy. Jeśli cokolwiek przylazło tu za nią z Finlandii, jeszcze do
niej nie dotarło, a jeśli wierzyć kontaktom Anatolija, nie miało również
takiego zamiaru. To, że nie widziała na ulicach dziwnych ludzi i poukrywanych
po zaułkach samochodów, zdawało się tylko to potwierdzać. Mogła więc odetchnąć,
skupić się na pracy... Poprzepraszać jej znajomych detektywów z policji i
oficerów z Kontroli Zwierząt za jej kilkumiesięczną nadprogramową nieobecność w
mieście... Spędzić trochę czasu z Catherine, żeby uwierzyła w historię, jak to
chciała odwiedzić rodzinę w Rosji i to dlatego z taką desperacją wsadziła ją do
samolotu na lotnisku w Helsinkach, a potem zniknęła na tyle czasu; a że jej
rodzina mieszka na strasznym zadupiu, to nawet porządnego sygnału nie szło
znaleźć, żeby pogadać z przyjaciółką.
Mogła też bez
strachu zagłębić się w to coś, cokolwiek to było, z Mattem. Trwali teraz jakby
w stanie chwiejnej równowagi; ustalili już, że nie będą rozmawiać o tym, co ich
rozdzieliło te cztery lata temu, ale wcale nie straciło to na znaczeniu. Innaya
wciąż lekko drgała, gdy Matt poruszył się zbyt gwałtownie, mimo że nie miało to
żadnego sensu, i wiedziała, że on nie zapomniał Savvy’ego ani tego, jak
zabolało jego głębokie poczucie sprawiedliwości, gdy zaczął sobie wmawiać, że
chodził z seryjną morderczynią czy coś. Żeby tylko mogła mu powiedzieć, że tak
nie było. Gdyby mogła mu wyjaśnić, że wcale tego nie chciała i że nie miała
Savvy’ego w rękach od ponad ośmiu lat – gdyby wiedziała, że by jej uwierzył. Bo
przecież po co trzymać snajperkę, której się, do diabła, nie używa? Po co ją
czyścić i utrzymywać w dobrym stanie, po co sprawdzać, czy framugi okien
stabilnie ją przytrzymują, czy nie ma zbyt dużego przybliżenia, jeśli spojrzeć
na ulicę; po co zapewniać sobie dobry dostęp na dach, zbierać pagony na pasie
jak znaczki pocztowe, mieć trzy skoble na drzwiach i spać z cholernym nożem pod
cholerną poduszką? Po co? Jak miała mu to wytłumaczyć, wyjaśnić mu swoje życie
tak, żeby jej nie znienawidził jeszcze bardziej?
Matt gorącymi
palcami otarł jej łzę z policzka i dotknął go pieszczotliwie. Nawet nie
zauważyła, kiedy podszedł. Oparła się o jego dłoń.
- Wszystko w
porządku? – zapytał cicho. Jej wargi drżały niemal niezauważalnie delikatnymi
wibracjami pod skórą.
- Jasne – odparła
lekko. – Wszystko w normie.
Nareszcie, dodała
jeszcze w myślach, gdy uśmiechnął się uspokojony i pocałował ją znów. Pozwoliła
sobie zatopić się w nim, bezmyślnie, porzucając to wszystko. Jej życie w każdej
chwili mogło się zawalić – należało cieszyć się nim, póki trwało.
- Muszę już iść –
szepnął gorącym oddechem w jej usta, gdy już się zapominała.
- Co? Dlaczego? –
Upewniła się, żeby w jej głosie wyraźnie było słychać zawód. Przecież nie mógł
tak się przejąć tym, że ktoś do niej dzwonił. To byłoby bez sensu.
- Bo jutro jest
poniedziałek i oboje musimy iść do pracy – odparł Matt spokojnie. – Nie wiem,
jak ty, ale ja bym chciał się wyspać.
- No tak –
przyznała. Zdecydowanie za dużo się dzieje, jeśli już nawet nie wie, jaki jest
obecnie dzień.
- A że muszę jeszcze
dojść do domu...
- Mogę cię zawieźć –
powiedziała bez zastanowienia, już rozglądając się za kluczykami. Pewnie leżały
na szafce przy wejściu. A jej bluza, już dostrzegła, wisiała na oparciu fotela.
- Nie, nie - odparł
Matt, zakładając kurtkę, i złapał ją zanim sama zaczęła się ubierać – jeszcze
by tego brakowało, żebym ci pozwolił jeździć w tę i we w tę, i mnie wozić po
moim własnym mieście. Daj spokój.
- Jak chcesz –
wzruszyła ramionami. – Żeby nie było, że nie próbowałam.
- Oczywiście. Dobranoc.
– Pocałował ją w czoło jeszcze raz i wyszedł.
[Anywhere I would’ve followed you.]
Przeszedł ją
dreszcz. Zimne powietrze owionęło jej odkryty bok, wlewając się przez uchylone
okno, o którym najwyraźniej zapomniała wczoraj w nocy z wyczerpania. Owinęła
się kołdrą, rozeźlona, ale to było tylko doraźne rozwiązanie. Raczej prędzej
niż później będzie musiała wstać, zamknąć okno i jakoś się rozgrzać przed
wyjściem do pracy. Wykopała swój telefon spomiędzy poduszek, ledwie unikając
pocięcia się własnym nożem, i spojrzała na godzinę. Szósta trzydzieści. Cudnie.
Po jaką cholerę się tak wcześnie budziła? Czemu tak ciężko musiało jej być
przespać więcej niż siedem godzin? Jak w jebanym zegarku.
Przewróciła się na
drugi bok ze szczerym zamiarem zakopania się pod kołdrą i udawania, że nie ma
nic lepszego do roboty. Gdy tylko zgięła nogi, jej uda odezwały się
przejmującym bólem. Niech to diabli. Teraz przez dwa dni będzie chodzić jak
kaczor, jak zawsze, gdy jeździła konno po długiej przerwie. Powinna była pojechać
na te konie w weekend. Gdyby tylko nie była tak zajęta „godzeniem się” z
Mattem. Prawie się uśmiechnęła, ale była zbyt zezłoszczona.
Nawet jej nos był
zimny. Trzeba naprawdę wstać i zamknąć to przeklęte okno. Potem pójdzie trochę
poćwiczyć. Tak, to dobry pomysł. W sali treningowej w drugim pokoju powinno być
cieplej. Tam nie otworzyła okna jak skończona idiotka.
Jej telefon zaczął
nagle dzwonić, znów zagubiony gdzieś w jej pościeli i przez kolejne kilka
sekund przeszukiwała łóżko, pojękując z bólu za każdym razem, gdy przyszło jej
ruszyć nogą. W końcu uniosła go do twarzy i ekran radośnie poinformował ją:
„Vladimir”.
- Tak? – rzuciła,
odbierając zaraz przed ostatnim sygnałem. Dopiero wtedy dotarło do niej, że to
było dziwne, że dzwonił tak długo. Zazwyczaj rozłączał się wcześniej, chyba że
chodziło o coś bardzo ważnego.
Ale Vladimir nie
odpowiedział niczym poza głębokim, bolesnym oddechem.
- Co się stało? –
zapytała od razu, już czując, że jej serce się zatrzymuje.
- Powinienem był to
zrobić wczoraj... – szepnął z bólem.
- Vladimir, co się
stało? – powtórzyła, już mocno przestraszona. - Mów do mnie.
- Anatolij nie żyje
– usłyszała. Przeszedł ją dreszcz.
[And I am feeling so small...]
Spojrzałam z niesmakiem na kapitana u moich stóp,
który właśnie przyduszał się od mojego uderzenia. Prychnęłam. Chuj powinien
cieszyć się, że jeszcze żyje. I zdecydowanie nie powinien był się tak drzeć.
Teraz ma za swoje.
Odgarnęłam włosy z twarzy. Przycupnęłam obok kapitana
i uśmiechnęłam się do niego triumfalnie. Mogłabym przysiąc, że w jego
półprzytomnych oczach pojawił się błysk wściekłości, ale tylko uśmiechnęłam się
szerzej. I właśnie tak zastali mnie jego żołnierze, gdy zaraz potem wparowali
do gabinetu.
Mikhaił, który stał na czele, warknął ze wściekłością
na ten widok. Kochał kapitana całym sercem i najwyraźniej nie zaimponował mu
artyzm mojej zemsty.
- Coś ty zrobiła, ty głupia suko?! – wrzasnął i
wyciągając gnata, ruszył w moim kierunku, ale nim zrobił choćby dwa kroki,
Anatolij wbił się w niego barkiem z impetem, który powalił go na podłogę.
Vladimir zaraz złapał za broń i przycisnął ją mu do do skroni.
- Zechciałbyś powtórzyć? – zapytał jadowicie uprzejmym
głosem, a Mikhaił warknął i rzucił się, ale Sasza już na nim siedział,
przywalając go swoją niemałą masą. Obserwowałam to spokojnie i aż serce rosło.
- Ta głupia dziwka skrzywdziła naszego kapitana –
wycedził Mikhaił przez zaciśnięte z bólu zęby, bo Sasza zaczął wykręcać mu rękę
– za co powinno się ją poszatkować na małe, krwawe kawałeczki! A wy...
zdradziecki pomiot, wy gnoje... bierzecie stronę tej kurwy?
- Nie wyrażaj się tak o pani kapitan – warknął na
niego Vladimir. A potem odstrzelił
mu łeb.
[And I will stumble and fall...]
Cios, cios, cios.
Worek wydawał głuche plaski przy każdym uderzeniu. Z ust wyrywały jej się
regularne, wyliczone sapnięcia, gdy przerabiała układ po układzie i miała
zamiar przećwiczyć wszystkie, które znała, i jeszcze trochę; wszystko, żeby
tylko nie myśleć o tym, co tak natrętnie tkwiło gdzieś głęboko – dławiący
szloch, żałobna słabość, bezcelowa wściekłość i ten obraz bezgłowego ciała
wyryty po wewnętrznej stronie jej powiek. A na jego piersiach dwa kapitańskie
epolety.
Job jewo mac’.
W co on się wpakował?
Oderwała się od
worka, ocierając twarz, starając się powstrzymać łzy. Nie było sensu dalej
trenować, jeśli jej to zupełnie nie zajmowało. Sięgnęła, żeby otrzeć kark i ze
zdziwieniem stwierdziła, że prawie w ogóle się nie spociła. No i dobrze. Im
wcześniej pojedzie do pracy i potnie kilka trupów, tym lepiej. Nie powinna mieć
nawet chwili, by jej myśli mogły swobodnie płynąć.
Zmieniła tylko
spodnie, złapała kurtkę i kluczyki, i tak, jak stała, wyszła do pracy. Nawet
nie nakładała makijażu. Kto ją będzie oglądał – Catherine? Innaya mogłaby
przyjść do pracy nago i też zupełnie by się nie zdziwiła.
Ze względu na
wcześniejszą niż zwykle godzinę jej wyjazdu, korki na ulicach dopiero zaczynały
się formować i Innaya w sumie nie żałowała tak bardzo, że wzięła samochód.
Catherine, jak zwykle, była już w pracy, i bardzo dobrze, bo po wejściu do
budynku Innaya zdała sobie sprawę, że zapomniała kluczy do kostnicy.
- Co ty tu robisz
tak wcześnie? – Catherine ze zdumieniem uniosła głową znad jakichś papierów,
których Innaya nigdy wcześniej na oczy nie widziała. Nic dziwnego, bo to nie
ona z nich dwóch zajmowała się wszystkimi administracyjnymi sprawami.
- Mogłabym zapytać o
to samo. Znowu nie możesz spać? – Zgrabnie unikając odpowiedzi na jej pytanie
Innaya założyła fartuch i zaczęła przeglądać chłodnię.
- Ciągle nie mogę spać. Zaczynam się wręcz
przyzwyczajać.
- To dobrze czy źle?
- Jeszcze nie wiem.
Wczoraj wieczorem, jak już wyszłaś, przywieźli psa. Jest w lodówce;
stwierdziłam, że nie ma sensu go zamrażać na jedną noc. Czekaj, pomogę ci.
Wspólnymi siłami
przeniosły prawie czterdziestokilogramowe zwierzę na stół sekcyjny. Ciało było
już całkiem miękkie i zaczynało gnić, więc Innaya od razu włączyła silną
wentylację. Jeśli sądzić po miękkości brzucha, w środku będzie... ciekawie.
- Co o nim wiemy? –
zapytała Innaya, oglądając trupa uważnie. Miał plamy opadowe po prawej stronie,
ale to pewnie od leżenia w lodówce. Chociaż...
- No właśnie... –
Catherine przerwała, wracając do kartkowania dokumentów na biurku. – Przynieśli
z nim pismo, ale gdzieś mi zaginęło. Chwila.
Wtedy spojrzała na
Innayę i najwyraźniej dotarło do niej, że coś jest nie tak.
- Wszystko w
porządku? Wyglądasz, jakbyś płakała.
- Bardziej jakbym
była blisko płaczu – odpowiedziała Innaya gorzko. – Mój przyjaciel nie żyje.
- Och, nie – jęknęła
Catherine ze zwykłą jej empatią. – Tak mi przykro. Co się stało?
- Został zabity. W
wypadku – dodała szybko. – Samochodowym.
Catherine uwierzyła
w jej kłamstwo bez zastanowienia. Jak zawsze.
- Jesteś pewna, że
chcesz teraz pracować? – zapytała. – Może po prostu pojedź do domu i...
- Nie – przerwała
Innaya. – Potrzebuję właśnie się czymś zająć, żeby o nim nie myśleć. Jakbym
chciała być sama w domu, to w ogóle bym z niego nie wychodziła.
- Okej – rzekła
Catherine pojednawczo, a potem z okrzykiem wyciągnęła jakąś małą kartkę z pliku
na biurku. – O, nareszcie. Już ci mówię... „Znalezione po południu przy
lotnisku JFK przy brzegu Head of Bay”.
- I? Co dalej? W
jakim stanie było ciało? Cokolwiek?
- Nie, nic więcej.
To policja je przywiozła.
- Swołocze –
warknęła Innaya.
- Niech zgadnę,
zemsta będzie słodka? – rzuciła Catherine i zaraz uśmiechnęła się na widok
skupionej miny przyjaciółki.
- Tak – odparła
Tünzig. – Masz jakąś kartkę? Najlepiej takiej samej wielkości?
-
No. Mam coś pisać?
- Mhm, tylko chwila.
– Innaya przyjrzała się dokładnie błonom śluzowym i pyskowi psa, a potem wbiła
w niego termometr, żeby zaraz wzruszyć ramionami. – Dobra, pisz. „Tempus mortis: quadriduum ante”.
- Naprawdę masz
zamiar cały protokół sekcji napisać im po łacinie? – zapytała rozbawiona
Catherine.
- Najszczerszy. Laesiones anatomopathologicae... Dwukropek.
Chodź tu z tą kartką, pochlapiemy ją krwią. Niech mają, sukinsyny.
Frost zaśmiała się w
głos i ruszyła ku niej, ale zawróciła wpół drogi i kaszląc z cicha przysiadła z
powrotem w fotelu.
- Ale bije od tego
psa – rzuciła między atakami duszności. Innaya spojrzała na nią, a potem na
trupa, ale dalibóg nie czuła tego aż tak mocno.
- Może trochę –
mruknęła. – Włączyć aktywny wyciąg?
- Nie, tutaj w ogóle
nie czuć. Po prostu zaciągnęłam cały haust tego smrodu naraz i mnie
przydławiło. Ja chętnie zostanę protokolantką tym razem.
- W porządku. Na
razie w ogóle zastanawiam się, czy to nie było przypadkiem zabójstwo.
- A ma jakieś rany,
sińce albo coś takiego?
- No krwi nie ma,
ale bo ja cię wiem? Ma taki gęsty podszerstek, że ledwo w ogóle skórę widzę.
- Czyli dopóki go
nie otworzysz, to i tak się nie dowiesz.
- Ale jeśli go
otworzę, to zniszczę wszystkie wewnętrzne dowody. Dlatego musimy się poważnie
zastanowić.
- To zabójstwo –
rzuciła Catherine niezobowiązująco między jednym dokumentem a drugim. Innaya
spojrzała na nią z konsternacją.
- Dlaczego? –
zapytała.
- Bo nie ma innego
powodu, żeby ten pies tam był. Sam nie poszedłby nigdzie w pobliże lotniska,
więc jest dużo bardziej prawdopodobne, że ktoś zabił go gdzie indziej, wyrzucił
go do zatoki, a potem fale zaniosły go na brzeg.
- W takim razie
pisz: Modus mortis: homicidium.
- Ita –
uśmiechnęła się Catherine.
Innaya, z niezwykłą
radością oczywiście, zabrała się do przeczesywania gęstej sierści psa. Po
prawie dwóch godzinach skończyła i jedyne, co uzyskała, to mnóstwo wyschniętego
szlamu i trochę utopionych wszy. Ani jednego śladu wskazującego na mordercę.
Właśnie straciła kawał czasu na bardzo nudnej czynności, a wszystko na nic.
Westchnęła ze złością.
Mimo kilku godzin
pracy nad zwłokami Innaya nie zdołała znaleźć nic pomocnego ponad same
obrażenia. Bez powodzenia przyglądała się pojedynczym skrawkom skóry,
zaciskając zęby na wspomnienie kpiącego głosu Matta, gdy pytał: „Każdy cal?” Miał wtedy trochę racji.
Rzeczywiście spędzała całe dnie z trupami i najwyraźniej nie robiło to nikomu
żadnej różnicy.
- Znalazłaś coś? –
rzuciła Catherine, teraz skupiona na jakichś kalkulacjach na komputerze. Innaya
nawet nie zaszczyciła tego odpowiedzią.
- Która godzina? –
zapytała zamiast tego, odgarniając włosy z twarzy wierzchem okrytej rękawiczką
dłoni; od razu czuła, że zostawiła sobie na skórze pasmo przegniłej krwi. Tylko
bardziej ją to dobiło. Ten dzień robił się coraz gorszy. Miała tylko nadzieję,
że niedługo się skończy.
- Właśnie minęła
dwunasta – odparła Catherine, a Innaya usiadła ciężko, czując, że mogłaby się
rozpłakać tu i teraz, gdyby nie była taka zła. Niech to wszystko szlag trafi.
- Co teraz? –
usłyszała. Catherine patrzyła na nią zmartwionym wzrokiem. Innaya oparła głowę
na ręce, nie przejmując się już, jak makabrycznie musiała wyglądać, i
popatrzyła na przyjaciółkę z beznadzieją w oczach.
Zanim zebrała się w
sobie i zmusiła się do powrotu do pracy, minęło dobre piętnaście minut.
Catherine znów przyszło wprowadzać podawane przez nią dane do programu, który
obliczał wektor siły, jego przyłożenie i wszelkie inne fizyczne aspekty zmian
patologicznych, a następnie pozwalał na ich podstawie określić cechy człowieka,
który je zadał. Innaya wzbogacała suche fakty swoimi osobistymi przemyśleniami,
co w końcu dawało ogólny opis mordercy.
- Czyli mamy
mężczyznę poniżej pięciu stóp, sześciu cali, niezbyt silny, trochę krępy;
najpewniej młody, od szesnastego do dwudziestego roku życia. Zabójstwo przez
pobicie i skopanie z efektem w pękniętej śledzione, popełnione raczej w
afekcie.
- Skąd wiesz, że
śledziona pękła przy pobiciu, a nie w wyniku rozkładu? – zapytała Catherine z
niewinną ciekawością, zapisując coś sumiennie na kartce.
- Jama brzuszna była
pełna krwi, a torebka śledziony przerwana. Gdyby był to rozkład, to śledziona
byłaby paćką, ale w nieuszkodzonej torebce. Czy ty to wpisujesz do protokołu?
- Tylko opis
zabójcy, i nie martw się, wszystko przetłumaczone na łacinę. Twoja zemsta się
dopełni.
Innayi nawet to już
nie obchodziło. Zapakowała resztki do worka, a potem do zamrażarki, podczas gdy
Catherine cały czas obserwowała ją ze zmartwieniem.
- Chcesz zrobić
jeszcze jednego? – spytała. Innaya pokiwała głową, czując falę miłości do
przyjaciółki. Normalnie by już wychodziły, ale potrzebowała jeszcze się czymś zająć,
żeby nie siedzieć całego wieczoru w pustym mieszkaniu, kiedy tak lubiła być w
biegu; to, że Catherine to rozumiała i była skłonna poświęcić własny wieczór,
żeby z nią zostać, znaczyło więcej niż mogłaby wyrazić.
[I’m still learning to love...]
Usłyszałem tupot ciężkich bojowych butów zaraz zanim
ta drobna dziewczyna wpadła na mnie z impetem godnym niedźwiedzia. Musiała
wybiec zza winkla, bo zupełnie się jej nie spodziewałem i z trudem złapałem
laskę, zanim zupełnie wyleciała mi z ręki. A pierwsze zdanie, jakie padło z ust
dziewczyny, brzmiało:
- Czy ty ślepy jesteś?!
Lewe ucho zabolało lekko od jej wysokiego krzyku.
Postanowiłem dać jej chwilę na zastanowienie i rzeczywiście, zaraz powiedziała
już znacznie ciszej:
- Och... Jesteś. Przepraszam. – I jakoś zabrzmiało to
dużo bardziej szczerze niż to, jak zazwyczaj ludzie przepraszali mnie za mniej
podłe rzeczy.
- Nie ma sprawy, nie przejmuj się – powiedziałem
również dużo bardziej szczerze niż zazwyczaj. Dziewczyna przez krótką chwilę
zdawała się tylko mierzyć mnie wzrokiem, a potem jakby sobie coś przypomniała.
- Och, nie, wybacz – jęknęła bardzo brytyjsko. – Za
moment mam zajęcia, naprawdę muszę biec.
Jednak zanim w ogóle wystartowała, znów straciła
równowagę – w duszy podejrzewałem, że zaplątała się o własne buty. Nim się w
ogóle zastanowiłem, już sięgałem ku jej nadgarstkowi, chcąc ją wspomóc, już
miałem pod palcami jej bransoletkę; i nagle, zdumiewająco szybko, dziewczyna
chwyciła moją rękę, wykonując taki ruch, jakby chciała mi ją wykręcić.
Trwało to tylko ułamek sekundy zanim mnie puściła. Jej
oddech był ciężki, a serce tłukło się szaleńczo. Bała się. Cokolwiek to
znaczyło, bała się, że bym ją złapał, czy raczej – co by się stało, gdybym ją
złapał. Mógłbym przysiąc, że rzuciła mi wtedy przerażone spojrzenie zanim
puściła się biegiem w dół korytarza.
Przesunąłem w palcach bransoletkę w kształcie helisy,
wsłuchując się w cichnący tupot jej glanów.
[Say something.]
Wyciągnęły z chłodni
kolejnego psa i na pierwszy rzut oka było oczywiste, że padł ofiarą selekcji
naturalnej – a dokładniej sfory innych zdziczałych psów. Catherine postanowiła
pomóc, więc Innaya zmusiła ją do założenia maseczki i rzeczywiście – gdy
otworzyła czaszkę, w istocie szarej dostrzegła ślady zapalenia. Kiedy zbadała
mózg pod mikroskopem, potwierdziła swoje podejrzenia, że pies miał wściekliznę.
- Możemy się jeszcze
zarazić? – spytała Catherine z lekkim przestrachem.
- Teoretycznie wirus
umiera razem z komórką, w której się znajduje, a ten mózg nie żyje od dwóch dni
– odparła Innaya, odrywając się na moment od oglądania ciałek Negriego – ale na
wszelki wypadek idź zdezynfekuj ręce.
Catherine zniknęła w
łazience, ale Innaya zdążyła jeszcze dostrzec jej zmartwione spojrzenie.
- Dobra, dokończmy
to cholerstwo – stwierdziła Tünzig, zakładając nową parę rękawiczek, gdy tylko
Catherine wróciła.
- Ale... –
Przystanęła wpół kroku. – Przecież mamy metodę i przyczynę śmierci.
- Takie są
procedury, muszę zbadać resztę narządów. Jeśli nie chcesz, nie musisz mi
asystować.
Catherine przysiadła
z powrotem przy biurku, przyglądając się Innayi posępnie, jakby ze smutkiem.
Jakby ją przestraszyło jej zachowanie, jakby nie wiedziała, że potrzebuje się
teraz czymś zająć. Innaya nacięła wątrobę ze złością, przewracając oczami. Co
komu pomoże, że Catherine będzie tam siedzieć jak zbity pies? Anatolijowi na
pewno nie.
Usłyszały, jak drzwi
do ich biura się otwierają zaraz zanim dwaj detektywi weszli do prosektorium.
Nie mogli sobie wybrać gorszego dnia na wizytę, zdążyła jeszcze pomyśleć zanim
zaczęli wpatrywać się w nią wyczekująco.
Detektywi Cheeyoh i
Valentine byli najpewniej najdziwniejszymi partnerami na swoim posterunku. Po
pierwsze, przeciętny obserwator pomyślałby, że dogłębnie się nienawidzą; po
drugie, nazywali się w żartach Psią Policją, bo jako jedyni widzieli sens w
ściganiu zwierzęcych zabójców, i w końcu – dlatego, że to Valentine miał w
sobie wyraźnie widoczne indiańskie korzenie, a Cheeyoh był czarnym, żylastym
mężczyzną po czterdziestce, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie
człowieka twardo stąpającego po ziemi. Po sześciu latach wspólnego służby
mówili, że „Odwrotnie.” stało się już ich osobistym mottem.
- Masz coś dla nas?
- zapytał Valentine odgarniając z twarzy kosmyki swoich gęstych, czarnych
włosów. Innaya nienawidziła go za te włosy. Do tego to jego pytanie zabrzmiało
prawie jak rozkaz i to wściekło ją tak, że z trudem powstrzymała się od
przywalenia pięścią w stół sekcyjny. Zamiast tego skinęła tylko na Catherine,
żeby podała im "protokół". Przyglądali mu się w milczeniu przez
moment, zanim Cheeyoh podniósł na nią poirytowany wzrok. Uśmiechnęła się w
duchu.
- Co to ma być? –
zapytał ze złością. – Włoski?
- Łacina – odparła
spokojnie, choć w głowie miała tylko zażenowanie.
- I co według ciebie
mamy z tym zrobić? Nie znam łaciny.
- To dobrze.
Zrozumiecie z tego tyle, co my z waszego „pisma przewodniego”. – Tu Catherine
jak na znak podała im kartkę z lokacją ciała. Na nią również popatrzyli przez
chwilę w milczeniu zanim przenieśli spojrzenia na Innayę.
- Słuchaj, on był z
kryminalnych, on nie wiedział, jakie lubisz informacje – jęknął Cheeyoh. –
Czemu my mamy za to cierpieć?
- To dajcie to jemu,
żeby wam to przetłumaczył, niech się nauczy brać śmierć na poważnie.
Szczególnie w jego i waszym zawodzie.
- Przecież bierzemy
to wszystko na poważnie.
Innaya już nie kryła
się z przewracaniem oczami.
- Powiedzcie mi, ile
autopsji w metodzie zabójstwa dla was wykonałam?
- No... – Cheeyoh
zawiesił się.
- Dużo – odparł
Valentine.
- A ilu morderców
wsadziliście za kratki?
- ...Dwóch.
- Właśnie. Coś jeszcze?
Bo jeśli nie, to ja muszę wrócić do pracy, i wy też powinniście.
- Tylko nie do końca
możesz nas za to winić – mruknął Valentine podchodząc bliżej. Do Cheeyoh
zadzwonił telefon. – To ława przysięgłych ich wszystkich uniewinnia. –
Przesunął jej dłoń po ramieniu, a gdy się nachylił, jego długie czarne włosy
osunęły mu się z ramienia.
- Valentine, ty weź
się lepiej odsuń, bo mam skalpel w ręku, a nie mnie próbujesz oczarować swoim
indiańskim rodowodem, ty...
- Musimy jechać –
rzucił Cheeyoh głosem nieznoszącym sprzeciwu. Valentine momentalnie założył
profesjonalizm i odsunął się od Innayi.
- Co się dzieje? –
zdołała jeszcze zapytać, zanim zniknęli za drzwiami. Cheeyoh odwrócił się do
niej, posapując ze zdenerwowania.
- W Hell’s Kitchen
była seria wybuchów. – I wyszedł.
- Catherine, znajdź
moje kluczyki. – Innaya zaczęła pakować trupa do zamrażarki, jednocześnie
próbując się rozebrać z fartucha i rękawiczek. Catherine tylko popatrzyła na
nią pytająco. – I spakuj torbę. Nici, skalpele, leki... No co? Skończę to
jutro, jemu już nie zależy. A w Hell’s Kitchen na pewno jest teraz szereg
zagubionych zwierząt, którym przyda się pomoc weterynarza i psychologa, więc
zbieramy się, i to migiem.
Muszą pomóc tym
zwierzakom, powtórzyła jeszcze w myślach, starając się odsunąć od siebie
prawdziwy powód tego łomotania, które czuła w piersi. Nie miała zamiaru stracić
więcej przyjaciół tej nocy, nie jeśli mogłaby temu zapobiec.
[I’m sorry that I couldn’t get to you.]
Było już po północy,
gdy Innaya odwiozła Catherine do domu i prawdopodobnie dobrze po pierwszej,
kiedy w końcu położyła się spać, po kilkunastu minutach spędzonych na zmywaniu
przegniłej krwi z twarzy, na której miała ją od południa. Nie udało jej się
znaleźć ani Matta, ani Foggy’ego, ani Vladimira, a sądząc po tym, jak blisko
była ruin po wybuchach, uznała to za dobry znak. Razem z Catherine wyciągnęły
ze strefy najwyższego ryzyka prawie tuzin psów i kilka kotów, a nawet gryzonia
i fretkę, którym udzieliły pierwszej pomocy i porozwoziły je po najbliższych
klinikach. To był dobry wieczór, dobry wyrzut adrenaliny, którego Innaya
potrzebowała – już od dawna nie czuła się tak potrzebna i przydatna. A gdy w
końcu położyła głowę na poduszce, usnęła tak szybko, że nie zdążyła nawet
pomyśleć o tym, co straciła. Mgła ogarnęła jej umysł i Innaya zaraz zapadła w
sen, z którego zdecydowanie zbyt prędko wyrwał ją odgłos otwieranych drzwi.
[And I will swallow my pride…]
Mężczyzna wsunął się
do mieszkania bezgłośnie i nawet drzwi przymknął najciszej, jak to było
możliwe. Prześlizgnął się przez pokój dzienny i korytarz do sypialni. Kobieta
leżała pod kołdrą na boku, z ręką przy twarzy, tyłem do niego. Podszedł bliżej.
Nie było czasu do stracenia. Wyciągnął dłoń... i zanim choćby jej dotknął, już
go pociągnęła, a spod poduszki wyjmowała nóż, żeby przyłożyć mu go do gardła.
Wolną ręką wykręcił jej ramię – nie mocno, ale wystarczająco, by syknęła z bólu
i upuściła broń. Ostrze opadło z brzękiem na parkiet.
Mężczyzna wbił
kolano głębiej w miękki materac, utrzymując równowagę i jednostajny nacisk.
Kobieta oddychała ciężko, wpatrując się w niego szeroko rozwartymi oczami. Nie
krzyczała; wiedziała, że mógłby jej złamać rękę jednym ruchem, gdyby chciał.
Puścił ją. Roztarła nadgarstek.
- Czego chcesz? –
warknęła takim tonem, jakby miała zamiar zaraz wyskoczyć z łóżka, całkiem
obudzona i gotowa do walki.
- Muszę ci coś
powiedzieć – zaczął, wciąż nachylony nisko nad nią. Jeśli by czegoś spróbowała,
przynajmniej będzie miał szansę ją powstrzymać. – Vladimir nie żyje. Przed
śmiercią prosił, żebym ci o tym powiedział.
- Skąd wiedziałeś,
gdzie mnie znaleźć? – rzuciła od razu. Oczywiste pytanie, dlatego miał już
przygotowaną odpowiedź.
- Powiedział mi –
odparł tak, jakby to było oczywiste. Kobieta milczała przez krótką chwilę.
- Vladimir nie
wiedział, gdzie mieszkam – powiedziała w końcu z takim przekonaniem, że od razu
było jasne, że nie złamałby go żadnym kłamstwem. Przeklął w duchu, próbując coś
wymyślić. W najgorszym wypadku zawsze może wyjść i nigdy nie wracać.
Miał mętlik w głowie
i dlatego, gdy dotarło do niego, że jej oddech nie jest już przyspieszony i że
ona wpatruje się w niego wręcz badawczo, było już za późno. Zdołał jeszcze
wyczuć szybki ruch ręki, zanim Innaya bezceremonialnie zerwała mu maskę z
twarzy.
- Matt? – szepnęła,
ale nie brzmiała na szczególnie zdziwioną. Powinien był się domyślić, że bez
problemu rozpozna jego głos w ciszy pustego mieszkania. Odskoczył od łóżka jak
oparzony i ruszył ku drzwiom ze szczerym zamiarem wrócenia do planu: „w
najgorszym wypadku”.
- Matt! Nie, nie,
nie, nie, nie, czekaj, stój... – Jej głos ciągnął się za nim, gdy wyplątała się
z pościeli i dogoniła go w przedpokoju, zaskakująco szybko jak na nią po tak
krótkim odpoczynku. Wciąż pamiętał niezliczone dni, gdy nie zdołała przespać
swoich siedmiu godzin i potrafiła przez pół dnia plątać się po uczelni jak
umarlak, z czego nie omieszkali się z Foggym nabijać nie raz i nie dwa.
„Dziewczyno, ty się nie upodabniaj do swoich preparatów anatomicznych” – mówił
wtedy Matt, a Foggy niezawodnie dodawał: „Chociaż w anatomii nic jej nie
brakuje, tak jakbyś chciał wiedzieć”. Matt uśmiechnął się w głowie do
wspomnień, już sięgając do klamki – i wtedy poczuł na ramieniu jej znajomy
ciężar. Odwrócił się sztywno w jej kierunku.
- Matt, poczekaj...
– szepnęła jeszcze zanim dostrzegła jego wyraz twarzy. Zmierzyła go wzrokiem od
góry do dołu i powiedziała jakby z podziwem: - Cholera... – Przewrócił oczami.
A potem w końcu się opamiętała. – Matt, po prostu... Może po prostu usiądźmy i
porozmawiajmy, co? – Musiała dostrzec, że szykował się znów do wyjścia, bo
położyła mu dłonie na ramionach i zaczęła delikatnie mu je po nich przesuwać.
Był prawie pewien, że po części po prostu chciała go czuć pod palcami.
Westchnął.
- Matt, naprawdę. –
Jej głos z każdym słowem stawał się bardziej pewny i mniej zadyszany. W
nozdrza, jakby znienacka, uderzył go zapach cytrusów i bzu. – Nie popełniajmy
tych samych błędów, co kiedyś. Proszę... Nie jestem zła. Nic mi nie jest. Po
prostu... nie wiem, czy zniosę patrzenie, jak znowu wychodzisz za drzwi. Więc, proszę,
chodźmy do pokoju i porozmawiajmy. Dobrze?
Rozważał jej słowa
przez dłuższą chwilę. Nie miał jej nic do powiedzenia. Na pewno nie miał
zamiaru tłumaczyć jej wszystkiego od nowa. Nie cierpiał ciągle do tego wracać.
Umiał, co umiał, i nie było sensu o tym opowiadać. Wyczerpał swój limit
historii na ten miesiąc z Claire, wczoraj. Wsłuchał się w płytki oddech Innayi
i desperackie bicie jej serca.
Wynoś się z mojego domu.
Bez słowa wyłuskał
się spomiędzy jej dłoni i poszedł do pokoju. Jeszcze siadając na oparciu fotela
mógł usłyszeć jej sfrustrowane westchnięcie. A może to była ulga?
Rany, co się z nim
działo. Nawet nie mógł jej porządnie sczytać.
Innaya przyszła, ale
ominęła go w milczeniu, żeby wyciągnąć z kuchennej szafki butelkę szkockiej.
Pociągnęła łyk. Ostry zapach alkoholu dopłynął do niego mimo odległości. Następnie
Innaya odstawiła whisky na miejsce i podeszła bliżej.
- No dobra –
powiedział sucho. Najchętniej byłby teraz w drodze do siebie, zamiast jej
opowiadać o swojej przeszłości. – Pewnie masz mnóstwo pytań.
- Tylko jedno –
szepnęła. Znowu poniewczasie zorientował się, że ma łzy w oczach. – Jak zginął?
Matt nie zdołał
powstrzymać opadającej szczęki, ale szybko się opamiętał i po chwili odparł:
- Poharatało go w
wybuchach, a potem postrzelił go skorumpowany policjant. Siedzieliśmy przez pół
nocy w piwnicy oblężonego budynku. – Nie dała najmniejszego znaku, żeby
wiedziała, o czym mówił. – Kiedy uciekaliśmy, nie dał rady dalej biec i został
z tyłu, żebym ja mógł się wydostać.
Innaya pokiwała
wolno głową i przysiadła na brzegu ławy, jakby uszły z niej siły. Przez dłuższy
moment sprawiała wrażenie, że chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej gardło
miała zbyt ściśnięte, bo tylko skinęła ponownie, wzięła głębszy oddech i poszła
napić się jeszcze szkockiej.
- Naprawdę nie
chcesz wiedzieć nic więcej?... O mnie? – zapytał ze zdziwieniem, gdy zamknęła
szafkę. Odwróciła się i przez moment tylko patrzyła na niego w milczeniu.
- Nie, Matt –
powiedziała w końcu cicho. – Myślałam, że już wiesz, że nigdy nie zadaję dużo
pytań. Szczególnie że wiem, jak to jest, gdy ktoś koniecznie chce wyjaśnień o
czymś, o czym nie chcesz mówić. – Zabrzmiało to dość sugestywnie, ale potem
parsknęła lekko, jakby to nie miało żadnego znaczenia. – Więc nie. Kiedyś
będziesz gotów mi o tym opowiedzieć i na pewno wysłucham, a do tamtego czasu
zadowolę się swoimi przypuszczeniami i logiką. Nie przejmuj się tym.
Nie odpowiedział,
ważąc jej słowa. Tego się nie spodziewał, ale nie mógł powiedzieć, że mu nie
ulżyło. Wyciągnął rękę i zaraz poczuł jej palce na swoich. Podeszła bliżej i
położyła mu głowę na ramieniu, a on objął ją tak, jakby wcale nie poznała przed
chwilą jego największej tajemnicy. Straciła dzisiaj przyjaciela i to się
liczyło. Wszystko inne mogli rozwiązać kiedy indziej.
Och, kogo on
próbował oszukać. Ciekawość, granicząca ze złością, wyżerała go od środka i
wiedział, że jeśli ona mu zaraz czegoś nie powie, to prawdopodobnie skończy się
tak, jak poprzednio – on będzie chciał to od niej wyciągnąć, a ona zamknie się
w sobie i wyrzuci go za drzwi. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było niczego
wymagać. Zacisnął palce na jej talii.
- W porządku? –
szepnął po chwili. Pokiwała głową, z policzkiem ocierającym się o jego ramię,
ale jakby słabo. Przez moment walczył ze sobą. – Innaya.
- Hm?
- Umarł odważnie...
– mruknął. – I honorowo.
- Wiem – odparła. –
I sam tego chciał; i w końcu zobaczy się z Anatolijem... – Pisnęła cicho,
powstrzymując szloch. Przycisnął ją do siebie mocniej. – Tak jest lepiej...
I rozpłakała się
kompletnie. Tylko na moment – jej palce zacisnęły się na jego bluzie
gwałtownie, szarpiąc ją lekko, a potem równie szybko się rozluźniły. Podniosła
głowę, choć wiedział, że nie patrzyła na jego twarz – bardziej w jakiś
nieokreślony punkt na jego piersi. Przejechał dłonią po jej mokrym policzku.
- Cieszę się tylko,
że chociaż pod koniec poznałeś go takim, jakim ja go znałam... – Wysiłek, jaki
wkładała w to, żeby się znowu nie ropłakać, był wręcz namacalny. A wtedy sama
musiała wyczuć jego napięcie, bo równie cicho zapytała: - Matt, czy wyczuwasz
tatuaże?
- Czasami – odparł,
nie do końca rozumiejąc, do czego zmierzała. Nim zdołał w jakikolwiek sposób
zareagować, zsunęła nieco swoją luźną koszulkę i przyłożyła sobie jego dłoń do
ramienia. Przez dłuższy czas jedynym, co miał pod palcami, była jej okrągła
blizna na samym szczycie barku po tym, gdy kiedyś z nadmiernym entuzjazmem
skoczyła mu na szyję i przyrżnęła w skrzynkę elektryczną na ścianie wydziału
prawa. Widząc pewnie, że się na tym skupił, Innaya przesunęła jego rękę nieco
dalej do tyłu i w końcu to poczuł – delikatne uwypuklenie na łopatce, które
miało kształt jakby... rozety?
- Co to? – Nie
zdołał się powstrzymać.
- Epolet kapitański
Bratvy – mruknęła. Z początku nie zrozumiał. Bratvy, w sensie rosyjskiej mafii?
Co Innaya mogłaby mieć z nią kiedykolwiek wspólnego? A gdy w końcu do niego
dotarło pełne znaczenie jej słów, odsunął ją od siebie szybciej niż jakakolwiek
myśl wpadła mu do głowy. I dopiero gdy bardziej pochyliła ramiona, jakby
zwijając się w sobie, zdał sobie sprawę, jak bardzo ją to zabolało.
Usiadła z powrotem
na ławie i nim zdążył przeprosić, już zaczęła mówić.
- Bratva zabrała
mnie z domu, gdy miałam szesnaście lat. – Matt przeklął w duchu swoją cholerną
głupotę i podejrzliwość. Byłby przygarnął ją z powrotem do piersi, ale coś
powiedziało mu, że by tego nie chciała. – Mieli swoją „filię” w Londynie. Tam
poznałam Vladimira i Anatolija, i przez długi czas zdawało mi się, że tylko oni
mnie tam do cna nie nienawidzą. Stamtąd mam też karabin. Wytrenowali mnie sobie
na snajpera, bo mieli wojnę z Jamajczykami. Ja naprawdę nie chciałam, Matt –
jęknęła tak zbolałym głosem, że już nie przejmując się niczym, przykucnął przy
niej i chwycił jej dłoń. Zaczęła bawić się jego palcami, jakby tylko to miało
ją powstrzymać od płaczu. – Nie chciałam strzelać ani nikogo zabijać, tylko
oni... Nawet nie wiesz, jak potrafią być przekonujący. A potem, gdy uciekłam,
to wzięłam Savvy’ego ze sobą, bo wiedziałam, że od Bratvy się nie ucieka. –
Wzięła głębszy oddech. Dłonie jej dygotały między jego palcami. – Dlatego tyle
byłam w Finlandii. Miałam pojechać na jeden wykład na uniwersytecie w Helsinki,
ale Bratva mnie namierzyła i musiałam ich najpierw zgubić, zanim mogłam...
wrócić tutaj...
Jąkając się dotarła
do końca, każde słowo mówiąc już coraz ciszej i jakby mniej chętnie. Wzrok
miała utkwiony w ich splecionych dłoniach. Matt, przeklinając w duchu swoją
głupotę coraz bardziej wulgarnie, ściągnął ją z ławy sobie na kolana i tak
siedzieli na jej dywanie, wtuleni jedno w drugie. To rzeczywiście nie była jej
wina. A on wszystko rozpieprzył, bo nie mógł po prostu dać sobie na spokój i
jej zaufać. Wystarczyłoby, że by jej zaufał – jednej z dwóch osób w jego życiu,
które naprawdę na to zasługiwały. A on, zamiast tego...
Westchnął, wtulając
twarz w jej miękkie włosy. Przylgnęła do niego, już nie płacząc, a tylko
kołysząc się w głębokich, bolesnych oddechach. Im dłużej rozważał to, co mu
powiedziała, tym bardziej siebie nie cierpiał. Bratva znęcała się nad nią, żeby
zmusić ją do współpracy; żeby zabijała dla nich ludzi. Innaya nie widziała
swoich rodziców od dwunastu lat, bo na pewno nie naraziłaby ich na takie
niebezpieczeństwo. Przypomniał sobie nagle tę bransoletkę w kształcie helisy
DNA – jak poszedł do niej ją oddać i jak powiedziała tylko: „To był prezent od
mojego taty”. A zachowała karabin jedynie po to, żeby móc się bronić. Nie mógł
się nawet zdecydować, co było gorsze z jego strony – że rozniósł ich związek w
strzępy przez bezpodstawne podejrzenia czy że tak długo musiała czekać i tyle
musiała przejść, żeby w końcu zrozumiał. Gdyby tylko nigdy się nie rozstali...
Jęknął głucho i
przeciągle na samo wyobrażenie. Mógłby ją ochronić. Mógłby się nią zająć.
Mógłby pomóc jej uwolnić się od Bratvy. Ale nie. Odgrywał w głowie ich
rozstanie raz po raz i z każdą kolejną pętlą zdawał sobie bardziej sprawę, jak
duża była jego wina. Powinien był dostrzec, jak się czuła. Gdzie tam – on dostrzegł, że ją bolało samo patrzenie
na ten karabin, że nie chciała o tym mówić, że bała się tego, jak się wściekł; ale odsunął to wszystko od siebie -
bo złość była ważniejsza.
Przypomniał sobie
też, jak wrócił wtedy do akademika i rozważał to razem z Foggym, jak doszli do
wniosku, że to jej wina, bo przecież na pewno jest jakimś płatnym zabójcą, nie
ma innego wytłumaczenia. Kurwa mać.
I im dłużej nad tym
myślał, tym mocniej jego palce zaciskały się na jej bluzce i tym głośniejsze
stawały się jego zdławione przeprosiny, które wyszeptywał raz po raz w jej
ramię. A Innaya trzymała się go kurczowo bez słowa, jakby rozumiała wszystko,
co działo się w jego głowie, i chciała pocieszyć go w równym stopniu, co szukać
w nim pocieszenia.
Jak to wszystko
zdołało się tak zgrabnie rozlecieć na kawałki? W wyobraźni stanął mu nagle
wybuchający budynek Rosjan i Matt poczuł się już całkiem skończoną mendą.
[I’m saying
goodbye…]
- Mamo? – rzuciłam, ledwo dotykając framugi przejścia
do dużego pokoju.
- Hm? – mruknęła, nie unosząc wzroku sponad żelazka,
dopóki nie odstawiła go na stojak. Wtedy spojrzała na mnie i uśmiechnęła się,
mimo że widziała pewnie tylko jakieś... pół mojej twarzy. Może. Najwyżej. – Co
jest?
- Kiedy отец wraca? – Tata wyjechał gdzieś tam na wykład o historii
filogenetycznej współczesnych gatunków i jak rozwój biotechnologii wpisuje się
w jej poznawanie. Ja, przez głupią szkołę, nie pojechałam z nim, mimo moich
słusznych argumentów, że przecież moje porażki czy sukcesy z pierwszej klasy
liceum nie będą miały żadnego znaczenia w moim przyszłym życiu – ale kto by
mnie słuchał. Więc zostałam w domu, ucząc się do klasówki z – o, ironio! – biologii;
tata na szczęście obiecał, że powtórzy mi ten wykład, kiedy tylko będę chciała,
i że na następny na pewno mnie weźmie, i do diabła ze szkołą. Obiecał,
oczywiście, kiedy mama już nas nie słyszała.
- Powinien wrócić dzisiaj po południu, душенька – powiedziała ona tym swoim spokojnym głosem, który
znałam od zawsze.
- A... A myślisz, że jak przyjedzie, to będzie miał
jeszcze trochę siły, żeby mnie zabrać na konie?
- Przecież wiesz, że odpoczywa konno. Pewnie, że tak.
– Uśmiechnęła się szerzej i jeszcze bardziej uspokajająco, a potem wróciła do
prasowania. – Bierz się za naukę, jeśli chcesz gdziekolwiek iść. Nie puszczę
cię, jak nie będziesz nauczona na jutro.
- Daj spokój, maamoo – jęknęłam. – To jest nudne. I
pewnie tata wyjaśni mi to dużo lepiej.
- Co? Rozmnażanie grzybów? Wiesz, że tata się na tym
nie zna.
- Ale może wytłumaczy mi mitozę i mejozę.
- Tłumaczył ci to już dwa razy, Инная. Teraz spróbuj nauczyć się tego bez książki i zobacz,
czy przypadkiem nie pójdzie ci lepiej.
- Да, мама... – mruknęłam z adekwatnym entuzjazmem. Już miałam
wracać do pokoju, ale pewna myśl wpadła mi do głowy. – Mamo, a skoro już jesteś
w rozmownym nastroju... to co dostanę na
urodziny?
- Co? – Mama z początku chyba nie ogarnęła, o co
pytam. Potem uśmiechnęła się podle. – Dowiesz się w swoim czasie, a teraz
zjeżdżaj do nauki.
Przeklnęłam zdławionym głosem, tak żeby dla mamy
brzmiało to jak nieartykułowane warknięcie, przyjęłam porażkę i poszłam do
siebie. Do drzwi pokoju odprowadzał mnie cichy śmiech mamy. Dlaczego ta kobieta
tak lubiła torturować mnie psychicznie?
Zdołałam przeczytać niecałe dwa zdania: „Większość
grzybów może rozmnażać się zarówno bezpłciowo, jak i płciowo. Rozmnażanie
bezpłciowe polega u grzybów...”, a potem moje myśli znów odpłynęły. Jak pójdę z
tatą na konie, będę musiała go podpytać o ten prezent. Może będzie akurat na
tyle zmęczony, że mi powie. Przez ostatni miesiąc dawałam rodzicom podpowiedzi,
co chcę dostać, ale nie zawsze mogłam się upewnić, czy słuchali. A nawet jeśli
założyć, że słuchali za każdym razem, to i tak jest to zasadniczo loteria tymi
kilkunastoma rzeczami, o których im wspomniałam. Moje siedemnaste urodziny będą
pojutrze, a ja dalej nie wiem, co dostanę. Hańba. Opuściłam się w tym roku w
naszej grze w „Kto pierwszy zardzewieje?”, tradycyjnie startującej przy każdej
okazji, przy której dostaje się prezenty.
A co, jeśli przegram? Wyprostowałam się, unosząc głowę
znad książki. Zdążyłam w tym czasie przeczytać półtorej strony tekstu, z którego
ни чёрта do mnie nie
dotarło. Muszę się dowiedzieć dzisiaj, co mi rodzice kupili, a jak nie, to
jutro przeszukam ukradkiem cały dom. Inaczej będę musiała być dla nich całkiem
i niesarkastycznie miła aż do Świąt. Zgroza.
Rany, muszę się uczyć. Miałam jakieś nieodparte
przeczucie, że mama nie blefowała, gdy mówiła, że mnie nie puści, jeśli nie
będę umieć na ten durny test. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby postanowiła
przepytać mnie z książki, dopóki nie byłaby zadowolona. Tak, zdaje się mieć
dzisiaj taki upierdliwy humor. W wyobraźni poczułam zapach koni i usłyszałam te
ciche skrzypnięcia skórzanego siodła; westchnęłam i zabrałam się do nauki.
Naprawdę chcę już na konie. To głupie, że mieszkamy
dosłownie trzysta jardów od stadniny, a mija już drugi miesiąc, jak nawet nie
siedziałam w siodle. Przez moment zastanawiałam się, czy jazda w terenie z
ojcem i jego życiowymi morałami jest warta zakwasów na udach, jakie mnie potem
nieuchronnie czekają. Uznałam, że tak. Trzeci miesiąc bez koni prawdopodobnie
skończyłby się dla mnie jakimiś problemami natury psychiczno-emocjonalnej. Nie
moja wina, że potrzebuję kontaktu ze zwierzętami jak powietrza.
Cholera, uczyć się!
Zanim jednak znalazłam w podręczniku moment, w którym wiedza
przestała do mnie docierać, i zaczęłam czytać od nowa, zabrzmiał nasz dzwonek.
Dosłownie trzy sekundy później ktoś zapukał, czy raczej przywalił pięścią w
drzwi kilka razy. Wyjątkowo niecierpliwy człowiek, najwyraźniej. Pomyślałam, że
może powinnam sama iść otworzyć, ale po pierwsze, nie chciało mi się ruszać
tyłka, a po drugie, już słyszałam, że mama odstawia żelazko i idzie do drzwi,
mamrocząc coś o Scotland Yardzie. Przecież nie będę jej wchodzić w drogę.
Konie. Tata. Prezent. Uczyć się! Warknęłam pod nosem.
Cały mój plan, żeby wygrać z rodzicami, zależał od, no cóż - seksu grzybów. Grzybów!
Cudownie.
Z przedpokoju dobiegł mnie tak prawdziwie potoczny
rosyjski, jakim mama nigdy nie mówiła i jaki słyszałam tylko raz w życiu – gdy
miałam osiem lat i pojechaliśmy na Syberię odwiedzić jej rodzinę w Jeziewcu. Przez to
rozumiałam tylko sens rozmowy, czy raczej monologu – jakiś mężczyzna oczekiwał
od mamy zwrotu jakiegoś długu... sprzed dwudziestu lat? Rany, serio? Dopiero
sobie przypomnieli?
- Nie mam teraz wszystkiego – rozległ się płaczliwy
rosyjski mamy. – Błagam, przyjdźcie za kilka dni... Jak mój mąż wróci, to skądś
wszystko weźmiemy, i wtedy...
- Nie!... już, teraz... – tyle zrozumiałam z szybkiego,
wściekłego wywodu mężczyzny. Jego głos brzmiał bezlitośnie. – Dwieście
tysięcy... Przyszedł czas...
Dwieście tysięcy funtów?! W co matka się wpakowała?
Rodzice musieliby pewnie sprzedać mieszkanie, samochód i pół dorobku, żeby
sprostać takim wymaganiom. Okej, to był dobry powód, żeby ruszyć tyłek.
Najciszej, jak to było możliwe, wyjrzałam zza framugi
drzwi od mojego pokoju i przykucnęłam nisko przy podłodze, żeby mnie tak łatwo
nie dostrzeżono. Na klatce schodowej stało trzech postawnych, groźnie
wyglądających mężczyzn. Zbluzgałam ich w myślach. Gdyby był tylko jeden, może
dałabym radę mu przyłożyć wystarczająco mocno, żeby zamknąć drzwi na klucz,
zanim by się w ogóle zorientował, co się dzieje; a przy odrobinie szczęścia
skopałabym go ze schodów i skręciłby kark. Ale z trzema nigdy bym sobie nie
poradziła. Warknęłam, czując, jak złość się we mnie przelewa. Nie po to uczyłam
się karate od dziesięciu lat, żeby patrzeć biernie, jak ktoś denerwuje moją
matkę.
- Mamo, wszystko w porządku? – zapytałam najczystszą z
angielszczyzn, wychodząc z pokoju. Mężczyzna na przedzie przeniósł na mnie
spojrzenie wygłodniałego drapieżcy. Przeszedł mnie dreszcz, ale nie dałam nic
po sobie poznać.
- A to kto? Twoja córka? – zapytał zjadliwie. Mama
wyglądała, jakby miała zaraz albo zemdleć, albo paść na kolana i szlochać.
Serce mi się ścisnęło na ten widok i tylko bardziej chciałam wyrzucić tych
drani z domu, choćby i siłą. Omiotłam ich wzrokiem, szukając słabych punktów,
ale zobaczyłam tylko pistolety za ich paskami; ten po lewej miał dwa. Poczułam,
że blednę.
- Widzisz, kochanie – powiedział mężczyzna po
angielsku, tak tragicznie, że nie rozumiało się go dużo łatwiej – twoja mama
tutaj ma długi wobec mojego dowódcy. – Zdążyłam zanotować w głowie, że nie
powiedział „szefa”, zanim zbliżył się do mnie na dwa kroki. Mama zaczęła płakać
i błagać go o litość. Zacisnęłam zęby, choć złość we mnie przerodziła się we
wzrastające przerażenie. Serce tłukło mi się w piersi jak szalone, niczym tupot
tysięcy kroków spanikowanego tłumu. – I myślę, że skoro nie może zapłacić, no
wiesz, na papierze, tak jak trzeba, to może po prostu weźmiemy sobie coś
wartego mniej więcej tyle samo, no nie? To pewnie zadowoli naszego kapitana. Andrei?
- Да, Mikhaił – mruknął
ten z dwoma pistoletami, podchodząc bliżej. Potem, na jakiś znak, którego nie
dostrzegłam, chwycił mnie z włosy i pociągnął do drzwi. Krzyknęłam, czując się
tak, jakby ktoś zdzierał mi skalp z czaszki; mama rzuciła się na nich, ale
trzeci przytrzymał ją przy ścianie, gdy Andrei i Mikhaił wyciągali mnie na
klatkę przy akompaniamencie jej wrzasków i płaczu. Ostatnim, co zobaczyłam,
zanim założyli mi czarną przepaskę na oczy, były zamykające się czerwone drzwi
mojego dawnego domu.
[Say something, I’m giving up on you.]
Matt, odzyskawszy
spokój, przeniósł się powoli na fotel, wciąż trzymając Innayę w objęciach. Poczuł
jej uśmiech na policzku, gdy wymacywał oparcie i sadzał ją sobie z powrotem na
kolanach. A potem opowiedział jej wszystko.
Mówił długo: o
śmierci jego taty i o tym, jak matka go nie chciała, przez co trafił do
sierocińca; jak Stick zabierał go stamtąd, żeby go trenować, a potem odejść bez
słowa prawdziwego wyjaśnienia; jak potem próbował, naprawdę próbował nigdy
więcej nie walczyć, jak poszedł na studia i spotkał Foggy’ego, a potem ją; i
jak mimo to życie zmusiło go do działania – jak z czarną przepaską na oczach
stłukł swoją pierwszą szuję i w końcu poczuł, że nie błądzi jak ślepe dziecko
we mgle. Nie powiedział jej tylko, jak postrzega świat. Nie cierpiał o tym
mówić. A do tego miał nieprzemożne wrażenie, że Innaya wiedziała już od dawna.
A ona słuchała go
przez cały czas, bez słowa, reagując tylko biciem serca i rytmem oddechu
zmieniającym się z każdym kolejnym zdaniem. Później długo trwali w milczeniu,
oboje zatopieni w myślach; aż w końcu Innaya zsunęła się z jego kolan, żeby
rzucić okiem na godzinę.
- Piąta –
powiedziała z cicha i przeciągnęła się. – Nie ma sensu wracać do łóżka. – I z
figlarną nutą w głosie: - Chodźmy się wykąpać.
- Teraz? – zapytał
Matt ze zdumieniem, choć nie był do końca pewien, czy to właśnie ta część jej
propozycji najbardziej go zdziwiła.
- A dlaczego nie? –
Wzięła go za rękę, żeby wyciągnąć go z fotela. – Co, masz coś pilnie do
załatwienia o piątej rano?
- Oczywiście, że
nie, ale...
- Och, Matt, daj
spokój. – Pociągnęła go w stronę łazienki. – Chodź i nie dyskutuj.
Poddał się więc:
poszedł i dalej nie dyskutował. Dłoń Innayi była smukła i jakby delikatna, choć
najpewniej mogłaby połamać mu palce, gdyby przyszło jej to do głowy. Nie mógł
zdecydować, czy bardziej mu się to podobało, czy bardziej go przerażało.
Najpierw poczuł coraz
intensywniejszy zapach bzu i cytrusów, i wmieszanego w nie fiołka. Na wprost
znajowała się wnęka z pralką i suszarką, po lewej umywalka i toaleta. Z prawej,
gdy tylko weszli, dobiegł go szum wody w wannie – był prawie pewien, że miała
składane szklane obudowanie prysznicowe.
Innaya, nie czekając
ani nie przejmując się zupełnie, zaczęła zrzucać z siebie ubrania. Matt zadrżał
– absurdalnie, kiedy jednocześnie uderzyła go fala gorąca. Nie widział jej,
oczywiście, ale opuszki jego palców wciąż pamiętały gładkość jej skóry,
miękkość jej włosów, kształty jej ciała. Mógł sobie z łatwością wyobrazić, jak
oszałamiająco musiała teraz wyglądać.
I wtedy dopiero
dotarło do niego, że ona stoi tam naga.
Tak blisko, że naprawdę mógłby jej dotknąć, nie wychylając się zbytnio. Mógłby
schwycić ją w pasia i przyciągnąć do siebie, i poczuć jej skórę pod palcami,
jej ciało przy swoim. Innaya rozebrała się przed nim bez skrępowania, bez
strachu – swobodnie jak jeszcze nigdy dotąd. Boże.
Choć z pewnością
dostrzegła konsternację na jego twarzy, Innaya bez słowa wsunęła się do wanny –
usłyszał delikatny plusk i jej stłumiony jęk, westchnięcie wręcz, gdy zanurzała
się w gorącej wodzie. Z trudem zapanował nad odruchem. Serce Innayi zabiło
jakby mocniej – czyżby to też zauważyła?
Dopiero w tej chwili
dotarło do niego, że ani razu, od kiedy wstała z łóżka, nie zapaliła światła.
Księżyc zbliżał się do nowiu, więc musiał panować tu kompletny mrok. I
jakkolwiek nie było niczym zdumiewającym, że umie poruszać się po ciemku we
własnym mieszkaniu, to wciąż... Nie dotknęła ani jednej framugi, nie chybiła,
gdy odkładała ubrania na półkę nad pralką; do diabła, ona poprawiła chodniczek w łazience, zaraz zanim Matt wszedł. A teraz
mógłby przysiąc, że doskonale widziała i sczytywała jego twarz.
- Poczekaj chwilę –
mruknęła cicho, bo wiedziała, że i tak usłyszy. – Nalałam trochę zbyt gorącej
wody.
Nie odpowiedział.
Jedynym logicznym wyjaśnieniem byłoby, że ona widzi w ciemności jak kot.
Przeszukał w pamięci wszystkie momenty, gdy spotykali się na studiach. Zawsze
spała przy zasuniętych zasłonach, ale to akurat nie było nic dziwnego – choć
gdy teraz się nad tym zastanawiał, miało głębszy sens. Zawsze nosiła ze sobą
okulary przeciwsłoneczne – kolejna rzecz, która nie wydawała mu się wtedy
niczym szczególnym, ale teraz żałował, że nie zapytał, jak ciemne były jej
szkła. A gdy siedzieli razem wieczorami, nigdy nie zwracał uwagi, czy żarówki
gorzały ciepłem światła.
- Dobra, wchodź. –
Usłyszał uśmiech w jej głosie i działało to prawie tak zachęcająco, jak to, co
miał w głowie. Mimo to zawahał się, próbując otrząsnąć z siebie poczucie, że
nie powinno go tu być. No, może niechcący ustawił się nieco bardziej w stronę
drzwi. Nie umknęło to jej uwadze. – Matt?
- Hm? – tylko na to
mógł się zdobyć. Jeszcze chwila i ona pomyśli, że najchętniej byłby teraz gdzie
indziej. Czuł to, ale nie wiedział, co innego mógł zrobić.
- Rozbieraj się i
chodź – powiedziała tak rozkazującym tonem, że kompletnie wybiła go z rytmu. To
zdecydowanie nie była ta sama Innaya, którą znał cztery lata temu. Nie ruszył
się o cal, drgnął tylko lekko, gdy dotknęła jego dłoni mokrymi palcami. Woda
rzeczywiście nie była zbyt gorąca.
Innaya cofnęła się i
wydała z siebie poirytowane westchnienie.
- Matt, czyli, kiedy
naga kobieta siedzi w wannie, mokra i pokryta pianą, i zaprasza cię, żebyś do
niej dołączył, to twoim pierwszym instynktem jest wyjść? I teraz próbujesz się
powstrzymać, żebym się nie zezłościła?
- No właśnie jest
idealnie odwrotnie – odparł cicho. Serce Innayi podskoczyło delikatnie ze wzruszenia,
przełknęła ślinę; a mimo to zaraz pokręciła pobłażliwie głową i podniosła się
na kolana, łapiąc równowagę w wodzie. Potem przyciągnęła go bliżej i zaczęła
sama go rozbierać, posykując lekko za każdym razem, gdy odkrywała kolejne
siniaki, rany i blizny. Żałował, że nie mógł spojrzeć w dół na nią, ocenić
wyrazu jej twarzy, zobaczyć, czy nie ma łez w oczach i czy nie wygląda, jakby
robiła to wszystko wbrew sobie. Jej dłonie lekko drżały, gdy podwijały jego
bluzę, ramiona miała napięte – już miał ją powstrzymać i wyjść, gdy nagle
pojął. Tak naprawdę wcale się nie zmieniła. Wciąż zmuszała się do dyskomfortu,
stawała twarzą w twarz ze strachem, próbowała pozwolić sobie coś do niego
poczuć. Tak samo, jak dawniej, walczyła z samą sobą, z tym, co ją spotkało –
czy raczej z tym, co jej uczyniono. Teraz tylko zaczynała wreszcie powoli wygrywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz