Ostrzeżenie




OSTRZEŻENIE

1. WYSTĘPUJĄ ORYGINALNE POSTACI.
2. W NIEKTÓRYCH POSTACH BĘDĄ TREŚCI PRZEZNACZONE TYLKO DLA DOROSŁYCH (i dodatkowe powiadomienie przed postem).
3. NIE MA LITOŚCI DLA ŚLEPEJ NIENAWIŚCI I BŁĘDÓW ORTOGRAFICZNYCH (błagam, ludzie).
Żeby nie było, że nie ostrzegałam.

[Nowe rozdziały co trzeci poniedziałek.]

- Alabastrowa (a.k.a. Shiro Okami, a.k.a. Iao^Kamirru)



poniedziałek, 9 listopada 2015

ROZDZIAŁ 4. - HERE'S TO US

[We could just go home right now, or maybe we could stick around.]
Jego ramiona owinęły się wokół jej talii tak delikatnie, jakby wciąż bał się ją skrzywdzić. Odchyliła głowę na jego bark z westchnieniem, wiodąc dłońmi w dół jego rąk. Matt wtulił twarz w jej włosy, tak jak zawsze. Poczuła pod palcami, jak napięły się jego mięśnie, gdy przycisnął ją mocniej do siebie.
Była mocno za krótka jak na swoją dużą wannę, w której mieścili się oboje ze sporym zapasem, i zjechała nieco niżej; ciepła woda oblała ją ze wszystkich stron... Zrobiło się tak przyjemnie błogo...
- Nie przysypiaj mi tu – mruknął jej Matt do ucha, wciąż mocno ją trzymając. Otrząsnęła z siebie tę senność i usiadła prosto, przez co tylko bardziej przylgnęła plecami do jego piersi. Matt nie ruszył się nawet o cal.
- Innaya, co to? – szepnął nagle, zaniepokojony.
- Hm? Co?
Zamiast odpowiedzieć, Matt wykręcił rękę i wsunął ją między nich, próbując dotknąć tego, co wyczuł wcześniej na jej plecach. Wiedziała, że zrobił to z przyzwyczajenia, nawet się nad tym nie zastanawiając – ale i tak odskoczyła jak oparzona, aż klęczała przodem do niego prawie po drugiej stronie wanny. Oddychała ciężko.
- Innaya – rzekł Matt już innym głosem – co to jest?
- Nic – odparła automatycznie.
- Na pewno ni... – zaczął, ale przerwała mu szybko.
- Nic, o czym chciałabym, żebyś wiedział.
Matt zamilkł; jego twarz nie wyrażała nic. Innaya powoli się uspokajała, ale wciąż czuć było napięcie wiszące w powietrzu. Przeszedł ją dreszcz.
- Ja po prostu... – zaczęła, wpatrując się w spienioną wodę – To nie jest... Po prostu chcę o tym zapomnieć. Nie chcę musieć o tym myśleć, przypominać sobie tego, jak to się stało, ani... ani przeżywać tego na nowo.
- Nie musisz – odparł z takim spokojem w głosie, że prawie się popłakała. – A przynajmniej nie sama. Więc, Innaya, możesz dalej o tym nie myśleć albo możesz oprzeć się na mnie i spróbować się z tym zmierzyć. – Dotknął jej dłoni. – Nie jesteś sama.
Uniosła na niego wzrok. Odetchnęła głębiej. Jego puste oczy skierowane były na jakiś punkt po jej prawej, ale nie obchodziło jej to. Wiedziała, że tak naprawdę patrzył prosto na nią.
Skinęła powoli głową. Zgarnęła na wpół mokre włosy na lewe ramię. Wolno, bardzo wolno, przysunęła się bliżej do Matta, aż w końcu owinęła ręce wokół jego szyi. Przylgnęła do niego nagą piersią; a na udzie poczuła, że nie pozwolił sobie się tym w ogóle przejąć. Wtuliła twarz w jego szyję, próbując powstrzymać budzące się w gardle łkanie.
Matt delikatnie przesunął palcami w górę jej biodra, tak jak sunie się dłonią po koniu, żeby dać mu znać, gdzie się jest. Potem, w końcu, zaczął z wolna poznawać jej plecy – wiódł opuszkami wzdłuż każdej blizny, w dół każdego ubytku. Nagle objął ją jedną ręką i mocno przytulił, drugą wciąż sunąc po tym pejzażu nieszczęścia, jaki miała wymalowany na grzbiecie czarnym, skórzanym batem.
- Innaya, co się stało? – usłyszała zbolały głos przy uchu.
- Mówiłam ci... – szepnęła tak cicho, że sama ledwie się słyszała – że potrafią być bardzo... przekonujący.
Długi, długi czas później w końcu dotarło do niej, że Matt już tylko ją obejmował, nie badając ani nie dotykając jej blizn. Otarła twarz z łez, których wylania nie mogła sobie przypomnieć i poruszyła się lekko, by wyłuskać się z jego ramion. Wypuścił ją bardzo niechętnie – kątem oka złapała jego zmartwiony wyraz twarzy, zanim skierowała wzrok w bok.
- Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłem? – szepnął jakby do siebie, i miała wrażenie, że nie pierwszy raz.
- Starałam się. – I zaraz przypomniała sobie, jak zawsze unikała jego rąk, gdy nie była ubrana, jak zawsze pilnowała, żeby bluzka jej się nie podwinęła... Czasem nawet już o tym nie myślała. - Jesteś pewny, że woda nie jest dla ciebie za gorąca? – zapytała cicho. – Mam... mam wrażenie, że...
- To dlatego, że się zdenerwowałaś – powiedział miękko, choć na pewno zdawał sobie sprawę, że ona doskonale to wie. Mimo to nie zezłościła się, tylko skinęła głową i przełożyła się na bok, kładąc głowę z powrotem na jego ramieniu. Pocałował ją w czoło, a potem nagle spytał: – Pamiętasz, jak kiedyś na studiach źle się czułaś i udawaliśmy, że byłaś prawie nieprzytomna?
- Kto udawał, ten udawał – odparła mrukliwie, ale zaraz trochę się rozpogodziła. – Dobrze, że nie było więcej ludzi. Dalej nie rozumiem, jak ty mnie wtedy niosłeś, kiedy ja próbowałam cię prowadzić... A nie, chwila, przecież rozumiem. – Spojrzała na niego zamyślona.
- A potem myłem ci włosy, bo byłaś zbyt zmęczona, żeby zrobić to sama.
- Tak, i musiałam ci sama wlać szampon na rękę, bo było późno i nie mogłeś znaleźć odpowiedniej butelki. – Uśmiechnęła się do wspomnień; a potem on nagle wyciągnął dłoń.

[Just one more drink...]
- Innaya, wiem, że cię wkurzają ci ludzie, ale czy oni też muszą to wiedzieć? – szepnąłem do niej, bardzo cicho, po kolejnej kolejce, którą przechyliła dosyć niemrawo.
- To nie tak, tylko... Może trochę. – Przeczesała ręką włosy, ciężko wydychając, wręcz wyrzucając z siebie powietrze. – Ale głównie po prostu źle się czuję, Matt.
- Powinnaś była wcześniej powiedzieć – odparłem, dotykając jej czoła, szyi, policzków, po czym pocałowałem ją delikatnie. Nawet jej usta były cieplejsze niż zwykle. – Nie wyciągałbym cię na wyjście z moimi znajomymi.
Udało mi się ją lekko podenerwować, więc ożywiła się, żeby mnie zrugać.
- Po pierwsze, nie wyciągnąłeś mnie nigdzie, tylko zaproponowałeś, a ja się zgodziłam; a to dlatego, że wcześniej nie czułam się tak źle. – Prawie wsadziła mi palec w twarz. – A poza tym żadne z nas nie mogło wiedzieć, że akurat teraz mi się pogorszy. Po prostu... coś tutaj mnie dławi. I jest strasznie gorąco.
Pub „Jednooki Kruk” nie posiadał najwyraźniej działającej klimatyzacji, bo przy małym tłumie zapełniającym wszystkie stoliki, całą długość baru i pewnie większość pozostałego miejsca, było rzeczywiście dość duszno; a wentylator nadający na najwyższych obrotach na półce za barem wcale nie przynosił efektów. Do tego wszędzie dominował odór alkoholu i potu. Szczerze powiedziawszy, gdybym nie miał dobrego towarzystwa w osobach Foggy’ego, szczerzącego się do mnie z drugiej strony stołu, i Innayi – i, no dobra, nawet ludzi z naszego roku na prawie – sam nie mógłbym tu wytrzymać. Ale wcale nie było bardzo gorąco – z otwartych na oścież okien sączyło się chłodne wieczorne powietrze, nawet jeśli nie w ilości wystarczającej, by rozpędzić duchotę.
Serce Innayi biło dziwnie słabo, ale szybko; od czasu do czasu przeskakiwało w rytmie, jakby brakowało mu siły na uderzenie.
- Hej, gołąbki, wszystko gra? – rzucił Foggy ze swojego miejsca. Machnąłem na niego ręką, żeby dał mi chwilę, gdy Innaya posłała mu spojrzenie, które nie mogło oznaczać nic dobrego.
- Chcesz wrócić do akademika, położyć się? – spytałem jej spokojnie. Jej serce zatrzepotało z wdzięcznością, jeszcze zanim przytaknęła niepewnie.
- Ale... nie chcę cię odrywać...
- Przestań. Oni nie są warci tego, żebyś siedziała tu w takim stanie. – Wstałem, ucinając jakąkolwiek dalszą dyskusję. Przy stoliku zrobiło się cicho, gdy wszyscy zwrócili na mnie twarze. – Innaya źle się czuje – wyjaśniłem tylko – więc się zbieramy.
- Co, za dużo wypiła? – rzucił już mocno rozbawiony Jimmy, którego wszyscy nazywaliśmy Szklanką: po pierwsze dlatego, że miał na nazwisko Glasser, a po drugie, bo rzadko widywało się go bez jakieś w ręku, metaforycznie mówiąc. Innaya oparła się na mnie ciężko.
- Niee – powiedział Foggy i zaczął swoje tłumaczenie, żeby ułatwić nam ucieczkę. Jego nadmiernie donośny głos od razu przykuł uwagę Szklanki i reszty zgromadzenia, kiedy ja ukradkiem wyprowadzałem Innayę z pubu.
Powietrze było tak przyjemnie rześkie i chłodne w porównaniu z zaduchem ze środka, że oboje od razu zaciągnęliśmy się nim jak z butli tlenowej. Innaya wsparła się na mnie, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy, i tak ruszyliśmy spokojnym krokiem w stronę kampusu. Nieliczni o tej porze przechodnie mijali nas, dzięki Bogu, obojętnie, być może nie zauważając, że coś jest nie tak z tym, kto tu kogo prowadzi.
- Nie wyjąłeś laski – zauważyła nagle Innaya tonem, który oznaczał pewnie lekkie zaciekawienie. Nie chciało mi się wierzyć, że z taką gorączką byłoby ją stać na cokolwiek innego.
- Mam już jedną pod ręką – odparłem tylko zawadiacko, lekko ściskając ją w talii. Mruknęła coś zadowolona i nie drążyła dalej tematu. Zamiast tego zaczęła cichym głosem dawać mi wskazówki, gdzie i jak iść. Pocałowałem ją w czoło z pobłażliwością, której miałem nadzieję, że nie zauważyła.
- W pra... Ups. – Weszliśmy na kampus i dopiero teraz przypomniałem sobie, że Epsilon ma otwartą dla wszystkich imprezę na dwudziestolecie istnienia. I z tego właśnie powodu cała ta część kampusu była zapełniona nieprzebytym tłumem studentów. Zacząłem zastanawiać się, jaką inną drogą moglibyśmy przejść, ale wtedy Innaya wyciągnęła mi laskę z wewnętrznej kieszeni i po rozłożeniu wcisnęła mi ją do ręki, a potem od razu uwiesiła się na mnie tak, jakby miała mi zaraz zemdleć w ramionach – była przy tym niezwykle przekonująca, choć w tym stanie pewnie nie kosztowało jej to wiele wysiłku.
Postukując najgłośniej jak mogłem, ruszyłem w tłum, mrucząc jakieś „Sorry, sorry, zróbcie przejście” – ludzie rozstępowali się przed nami jak masło pod nożem. Niektórzy oferowali nawet, że nam pomogą, ale byli już bardziej wstawieni niż ja, więc grzecznie odmawiałem. Innaya przez cały czas nie odzywała się słowem, ewentualnie pojękiwała jakimiś nieartykułowanymi dźwiękami, pokazując mimo to dość jasno, jak bardzo boli ją głowa albo brzuch, albo coś tam.
Po kilku chwilach przedostaliśmy się na drugą stronę akademika Epsilonu i powiedziałem Innayi, że może przestać udawać.
- Ale tu mi wygodnie... – jęknęła zawiedziona, z głową prawie że przyklejoną do mojego ramienia. Pchnięty jakimś przebłyskiem emocji odrzuciłem rozsądek i schowałem laskę, po czym podniosłem Innayę na ręce, wyrywając z jej ust okrzyk zdziwienia. Ruszyłem powoli do naszego akademika.
- Co? Nie, Matt, no co ty? Nie wygłupiaj się, mogę sama iść... – Ale mimo to kurczowo uchwyciła się mojej bluzy na karku. Uśmiechnąłem się.
- Ty mi lepiej mów, gdzie ja idę, a nie protestujesz – odparłem spokojnie.
- Zginiemy straszną śmiercią – mruknęła jeszcze, ale rzeczywiście po chwili zaczęła kierować mnie w stronę akademika. Słuchałem jej tylko jednym uchem; szczególnie że w którymś momencie, wskazując na wprost, gdzie była ściana, kazała mi iść w lewo, kiedy nasze pokoje były w prawo. Nie posłuchałem ani jednej, ani drugiej wskazówki, i chyba  to zauważyła, bo uniosła lekko głowę i zmierzyła mnie wzrokiem. Udałem, że tego nie widzę.
W końcu jednak dotarliśmy na miejsce; Innaya dłuższą chwilę szukała klucza po kieszeniach. Kiedy już dostaliśmy się do pokoju, stanęła na środku, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
- Kładź się do łóżka – powiedziałem, jak mi się zdawało, głosem nieznoszącym sprzeciwu.
- Nie mogę... – odparła jękliwie. Widząc zapewne mój pytający wyraz twarzy, dodała: - Muszę umyć chociaż włosy.
Od razu było jasne, że bez względu na to, co powiem, Innaya nie odpuści. Zupełnie nie dało się z nią rozmawiać, kiedy tak biło jej serce. Westchnąłem ciężko.
- No dobrze. Chodź.
Powlokła się za mną do łazienki, ale wciąż wyraźnie niezadowolona. Złapałem za krzesło od biurka po drodze.
- Matt, ale ja nie dam rady się nawet schylić, a gdzie jeszcze...
- Cicho bądź i siadaj. – Postawiłem krzesło przy brodziku prysznica. Usiadła, ale ledwo powstrzymała się od skrzyżowania ramion. Cholera, nie powinienem jej denerwować. – Pomogę ci – powiedziałem więc delikatniej. – Zdejmij bluzkę, bo się zamoczy.
- Nie, w porządku – burknęła. – Zostanę tak.
- Innaya, czy ty się mnie wstydzisz? No daj spokój.
- To poczekaj. – Jej głos był coraz bardziej naburmuszony. Poszła do pokoju i po chwili wróciła ubrana w swoją dużo bardziej przylegającą koszulkę od piżamy. Pacnęła z powrotem na krzesło. Zdążyłem w tym czasie nawet znaleźć odpowiednią temperaturę wody.
- Która butelka to szampon? – spytałem, a ona ze złością w głosie odparła:
- Ta, z której pachnie tak, jak z moich włosów.
- Dobre sobie. – Uszczypnąłem ją w ramię za karę. – Używasz trzech zapachów. Połowa z tego, co tam stoi, pachnie tak, jak twoje włosy.
- Dobra, dobra. – Musiałem złapać ją za ramię, bo wychyliła się niebezpiecznie, żeby wziąć jedną z butelek stojących w prysznicu. – Proszę. Czy teraz możesz mi już powiedzieć, co kombinujesz?
- Odchyl się – odparłem tylko. Jej nieufność można wręcz było wyczuć w powietrzu. Jednak kiedy schwyciłem jej kark, żeby podtrzymać jej głowę, a drugą ręką włączyłem prysznic i zacząłem polewać jej włosy ciepłą wodą, poddała się, westchnęła i tylko usadziła się wygodniej na krześle. Brzmiało to tak zmysłowo, a jej usta rozwarły się tak delikatnie, że nie mogłem się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Zatopiłem się głęboko w jej ustach, zachłannie i pewnie. Znów, jak zwykle, miałem wrażenie, że przechodzi ją dreszcz, a jej mięśnie napinają się ledwo zauważalnie, jakby chciała się wyrwać; a potem jej dłoń lekko spoczęła na moim ramieniu, żeby mi dać do zrozumienia, że mam nie przestawać.
- Będziesz musiała nalać mi szamponu na dłoń – powiedziałem cicho, kiedy się od niej oderwałem. Na jej ustach czaił się uśmiech, ale już nie dyskutowała. Wmasowywałem pianę w jej włosy spokojnymi ruchami, czując dosłownie pod palcami, jak jej kark się rozluźnia, jakby ufała mi coraz bardziej i poddawała się moim zabiegom.
- Ale wiesz – mruknąłem – nie idziesz jutro na ćwiczenia. Idziesz do lekarza.
Spięła się momentalnie, aż drgnąłem ze zdziwienia.
- Nie, tam, samo przejdzie... – odparła niby beztrosko, ale jej głos był zmęczony.
- Innaya, masz czterdzieści stopni!
- Skąd wiesz? Widziałeś termometr?
- ...Przecież czuję, że jesteś rozpalona. – Przewróciłem oczami.
- Nie jestem... Wcale nie... mam ochoty...
I zasnęła. Dokończyłem myć jej włosy, dokładnie tak, jak chciała; potem zaniosłem ją do łóżka, już zastanawiając się, o której tu jutro przyjść, żeby zdążyć zaciągnąć ją do lekarza, choćby siłą, zanim zaczną się zajęcia.

[Here’s to us, here’s to love!]
Jego palce masowały jej skórę tak delikatnie i z takim wyczuciem, że Innaya poddała mu się i na moment zapomniała nawet, gdzie była. Od czasu do czasu zahaczał o jej mokre, nieco niesforne włosy, ale zaraz zręcznie się z nich wyplątywał i powracał do swoich spokojnych ruchów.
- Innaya? – spytał w którymś momencie.
- Hmm?
- Czy mi się wydaje, czy światło jest zgaszone?
- Mhm...
- Czy ty widzisz w ciemności?
Drgnęła, dopiero zorientowawszy się, o co właściwie pytał.
- Innaya, czy oni trenowali cię, żebyś dla nich strzelała w ciemności?
- Matt...
- Nie, nie – dodał szybko, przytulając ją, kiedy wyczuł, że się spięła. – Już skończyłem z domysłami, naprawdę. Chcę tylko wiedzieć.
Pokiwała więc głową, pocierając spienionymi włosami o jego szorstki policzek i zatopiła się w jego objęciach. Nie powiedziała ani słowa i Matt chyba zrozumiał, że wyczerpała swój limit. Zanurzyła się, żeby opłukać włosy – Matt asekurował ją, żeby się nie podtopiła – ale gdy tylko się usadowiła z powrotem przy nim, podjął temat.
- Masz mnie już dość, nie? – spytał. Innaya rzuciła mu badawcze spojrzenie, zupełnie nie rozumiejąc, co może mieć na myśli. Wtuliła się w niego bez słowa; westchnął.
- A co powiesz na to, żebyśmy po prostu zrobili sobie przerwę i nie rozmawiali? – zaproponował, choć jednocześnie wysunął się spod niej, żeby wyjść z wanny. Zaczął się ubierać.
- Dlaczego?
- Odpoczynek? Żebyśmy mogli oboje przetrawić tę noc? Powiedzmy, przez tydzień.
Przytaknęła powoli, zamyślona. – W sumie, i tak pojutrze jadę z Catherine na konferencję w Toronto na cztery dni.
- No widzisz. – Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło zanim wyszedł. Patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi. Była święcie przekonana, że Matt nie podał jej prawdziwego powodu, dla którego mieliby ze sobą nie rozmawiać. No i nieco zbyt szybko zwiał.

[Here’s to you – fill the glass!]
Innaya schowała zdjęcie Matta z powrotem do swojego starego studenckiego zeszytu, gdzie je przed chwilą niechcący znalazła. Jego śpiąca forma rozwalona na łóżku w akademiku, ledwo co przykryta zresztą, którą ustrzeliła cichaczem zza podręcznika od inwazjologii (w rogu było nawet widać kawałek kleszcza łąkowego) wygięła się nieco i zaraz wyprostowała, przytrzaśnięta resztą kartek grubego brulionu.
- A to jest ze studiów; wyobraź sobie, jaka teraz jest z niego niezła dupa – stwierdziła do Catherine, która prawie wypluła wino. I tylko trochę wbrew woli Innaya zaczęła sobie przypominać anatomię jej chłopaka (już-nie-byłego-jeszcze-nie-do-końca-obecnego chłopaka, dodała w głowie gwoli ścisłości) w najdrobniejszych szczegółach. Oczyma wyobraźni wodziła po jego piersi i tych przeklętych ramionach, a wyimaginowanymi dłońmi chwytała go za pośladki.
- Noo - mruknęła Catherine, robiąc w myślach dokładnie to samo.
Trzy kieliszki wina później dziewczyny obgadały dokładnie Matta, poprzednich chłopaków Innayi oraz cały tuzin byłych Catherine. Przez moment poczuły się dokładnie tak, jak na doktorantce, albo może i wcześniej – jakby właśnie skończyły prezentację na wtorkowych zajęciach, a nie na światowej konferencji medycznej. Nie, żeby na studiach kiedykolwiek piły wspólnie takie ilości alkoholu, jak tego jednego wieczoru w ich pokoju w kanadyjskim hotelu. Catherine bezczelnie dopiła ostatki prosto z butelki (bo i tak nie było co wlewać do kieliszka) i sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do recepcji. Innaya położyła jej dłoń na ramieniu.
- Daj spokój – rzekła ze śmiechem. – Jakkolwiek jestem zszokowana, że dopiero się wstawiłaś, to jeśli wypijemy jeszcze jedną butelkę, na pewno się spijesz i nie będzie zabawy. Poza tym, zaraz będziemy i tak szły spać.
- Chyba ty – odburknęła Catherine jak barbarzyńca, a potem i tak zadzwoniła. – Tak, dobry wieczór, dzwonię z pokoju 421. Chciałabym zamówić kolację, jeśli nie jest jeszcze za późno? Ach, to cudownie. – Machnęła na Innayę, która kręciła głową. – Kurczak z ryżem? – Innaya przytaknęła z entuzjazmem. – Dobrze, tak. I jeszcze bym prosiła warzywa na parze. A do picia? – Innaya kiwnęła na nią palcem, dając jej do zrozumienia, że urwie jej obie ręce, jeśli zamówi jakiś alkohol. Catherine posłała jej buziaka i powiedziała z figlarnym uśmiechem: – Proszę mnie zaskoczyć – i rzuciła słuchawkę. Innaya złapała się za głowę.

[The last few days have kicked my ass, so let’s give ‘em hell.]
Jakieś dziecko krzyczało z bólu w jednym z gabinetów. A to sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej, choć zaiste nie miałam pojęcia dlaczego. Przecież to nie było moje dziecko. Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? A wtedy w głowie pojawiły mi się nagle zupełnie niechciane myśli: jak bym się zachowała, gdyby to jednak było moje dziecko? gdybym miała wziąć swoją małą córeczkę na szczepienie, jak bym sobie z tym poradziła? A potem ta wyimaginowana córeczka okazała się mieć włosy Matta i uderzenie paniki wypchnęło ją z mojego mózgu na dobre. Nie, nie. Z psami było prościej.
Niestety, nie byłam całkiem sama. Od kiedy Matt mnie tu przyprowadził – bo oczywiście w takim stanie samej by mnie nie puścił, choć chyba chciał upewnić się, że rzeczywiście pójdę do lekarza – przez przychodnię przewinęło się z pół tuzina pacjentów. Teraz tylko jakaś dziewczyna rejestrowała się w recepcji, a poza nią nie było nikogo. Matt jakiś czas temu pobiegł na zajęcia, ale obiecał, że przyjdzie, kiedy tylko się skończą, i kazał mi czekać, żebym nie wracała sama. Ale niezbyt mi się to podobało, bo miał dzisiaj doktryny polityczno- -prawne, które trwały dwie godziny, i jakkolwiek by ten dzień nie przebiegł, miałabym tu siedzieć bezczynnie przynajmniej 45 minut po wyjściu od lekarza. Z drugiej strony, przez jego podejście sama zaczęłam się bać wracać bez opieki do akademika.
- Ale dlaczego pani tak późno przyszła? – rozległ się głos recepcjonistki. – Pan doktor ma dzisiaj wszystkie terminy zajęte, a pani tak znienacka, a tu jeszcze przepisać trzeba…
- Ma pani rację, jak zapewne zawsze. – Dziewczyna mówiła beznamiętnym, wręcz znudzonym głosem, który tylko w skupieniu można było dosłyszeć, że w głębi podszedł sarkazmem jak krwiak ropą. – Powinnam była już dawno temu wylecieć z domu na łeb, na szyję, opuścić zajęcia i wyruszyć na wielodniową, nadmiernie skomplikowaną wyprawę w poszukiwaniu Jedynego Słusznego Formularza Rejestracyjnego, Który Będzie Rządzić Wszystkimi Innymi. Nie bacząc, oczywiście, na moje zapalenie opłucnej. Tak. A na nazwisko mam Baggins.
- Nie wygląda pani na zapalenie opłucnej – odparła na to recepcjonistka, ignorując ten cudowny docinek, na który ja parsknęłam ledwo tłumionym śmiechem, a do tego takim tonem, jakby pozjadała wszystkie rozumy i w ogóle nie było już potrzeby rejestrować dziewczyny. Ciężkie zapalenie mózgu, beznadziejny przypadek, sprawa zamknięta.
- To prawdopodobnie dlatego, że opłucna leży wewnętrznie – mruknęła dziewczyna tak niezobowiązująco, jakby rozmawiała o pogodzie, a potem z (prawie) szczerym zainteresowaniem dodała: - Czy może jest pani nie tylko recepcjonistką, ale też aparatem RTG?
- A poza tym – kontynuowała tamta, jakby tego w ogóle nie usłyszała – mogła pani zarejestrować się przez telefon.
- Mogłabym – odparła zjadliwie dziewczyna, choć w jej głosie wciąż brzmiało bardziej zimno i znudzenie niż złośliwość – gdyby ktokolwiek podnosił słuchawkę. Próbowałam dwa razy, ale najwyraźniej właśnie wtedy wyruszyła pani na epicką przygodę po Legendarną Kawę i Cukrowy Artefakt.
Rozległo się głębokie westchnięcie recepcjonistki. – Na jakim jest pani wydziale?
- Psychologii. Czwarty rok. I o dziwo, jak pani dowiodła, nijak mnie te trzy lata nie przygotowały na ekscesy ludzkiego umysłu. Dziękuję za tę okazję do dokształcenia się.
Rozmowa – czy raczej bitwa na słowa – trwała w najlepsze, ale akurat wtedy doktor poprosił mnie do gabinetu. Zignorowałam szaleńcze bicie serca, które oczywiście przełożyło się potem na wysokie ciśnienie tętnicze, co przeraziło lekarza do tego stopnia, że badanie trwało pewnie dużo dłużej niż w istocie powinno. W dodatku dalej miałam 39 stopni.
- Wygląda to na anginę – rzekł w końcu.
- Znowu. Dlaczego mnie to nie dziwi? – mruknęłam naburmuszona. – A, wiem dlaczego. To już trzecia w tym roku.
Dostałam trzy różne recepty i szereg zaleceń o przyjmowaniu płynów, jedzeniu wbrew sobie, odpoczywaniu i tym podobnych pierdołach. Lekarz poraczył mnie nawet zwolnieniem z zajęć, taki był miły. I skierowaniem na badanie układu sercowo-naczyniowego, które zresztą zaraz po wyjściu wyrzuciłam do kosza. Ten akurat problem wiedziałam, skąd wynika. Powinnam raczej dostać skierowanie do psychologa.
Dziewczyna od nadmiernie skomplikowanej wyprawy po formularz wciąż stała przy rejestracji, choć na pierwszy rzut oka czekała teraz aż śmiertelnie obrażona recepcjonistka wypisze jej kartę pacjenta. Zaczęłam żałować, że nie słyszałam całej rozmowy.
- Jak ma pani na nazwisko? – spytała kobieta powoli, wręcz ze znudzeniem.
- Catherine Frost – odparła Epicka Przygoda tak, jakby mówiła to po raz czwarty.
Usiadłam sobie kulturalnie z powrotem na moim już wygrzanym krzesełku, żeby poczekać, aż Matt po mnie przyjdzie. Starałam się tylko nie myśleć o tym, ile czasu będę musiała się nudzić. Nawet nie wiedziałam, która godzina. Właśnie, która była godzina?...
Nie, nawet o tym nie myśl, dziwko. To nieważne. Patrz, jaka ładna ściana, i siedź grzecznie przez te piętnaście minut. Czy tam pół godziny. Albo godzinę. Cholera jasna.
- A ty dlaczego jeszcze tu jesteś? – usłyszałam nagle. Catherine Frost stała nade mną i przyglądała mi się ciekawie z lekko przekrzywioną głową. Mimo to jej słowa zabrzmiały tak opryskliwie, że od razu poczułam, jak mi się krew gotuje.
- A co cię to, do diabła, obchodzi? – warknęłam, już wiedząc, że nie dam rady nie podnieść głosu. – Proszę, wyjaśnij mi, w jaki sposób to twój interes. No to siedzę sobie! I co z tego? Może tak lubię? Może czekam, aż przyjdzie mój chłopak, żeby mnie bezpiecznie odprowadzić do akademika?
- Aha. – Dziewczyna uraczyła mnie beznamiętnym skinięciem głowy. – Bo wiesz, idę właśnie na kampus. Jeśli nie chce ci się tutaj siedzieć i się nudzić, to możesz pójść ze mną; upewnię się, że nie umrzesz po drodze.
- A jak umrę? – spytałam wręcz automatycznie.
- To trudno. – Catherine Frost uśmiechnęła się obojętnie i, nie czekając, ruszyła do drzwi. Owinęłam sobie szyję chustą, spiesząc za nią.
Nic nie mówiłyśmy przez całą drogę. Sama z reguły rzadko wypytywałam ludzi o ich osobiste życie; dziewczyna ogólnie wydawała się mało rozmowna, o ile nie strzelała ludziom w twarz mistrzowskim sarkazmem.
Ku mojemu zdumieniu, Catherine odprowadziła mnie pod same drzwi pokoju, zupełnie jakby naprawdę przejęła się, że coś mogłoby mi się stać. Zapewniłam ją, że pójdę prosto do łóżka, a ona wzruszyła ramionami.
- To wracaj do zdrowia – mruknęła – albo i nie.
- Jesteś zimną suką, wiesz, Frost? – rzuciłam z uprzejmym uśmiechem. Zaśmiała się z gry słów.
- Nie, nie – odparła w końcu. – Zimna suka to ktoś, kto nie okazuje uczuć i ma wszystko głęboko w… Dobra, masz rację.
Po czym, uniósłszy do niej rękę nad ramieniem, odeszła raźno w dół korytarza. Długie, złotobrązowe włosy kołysały jej się na boki.

[We stuck it out this far together…]
I tak też się dziwnie złożyło, że te same złotobrązowe włosy zafalowały Innayi przed oczami akurat w tym samym momencie, gdy rozległ się huk wyważanych na siłę drzwi, krzyk dwóch rosłych mężczyzn nawołujących się nawzajem w ciemności i ich wściekłe warknięcia. Za ciemno, panowie?
Niewiele myśląc, przyrżnęła pierwszemu w kostkę jeszcze zanim w ogóle wstała z podłogi, na której dotychczas siedziały z Catherine, oparte o łóżko, omawiając wykład, który miały przedstawić na konferencji pojutrze. Wrzask bólu mężczyzny towarzyszył mokremu dźwiękowi łamanego stawu. Zerwała się na równe nogi, gdy tamten padł jak kłoda, kurczowo zaciskając palce na łydce – jakby to miało mu pomóc. Skupiła wzrok na drugim napastniku, który z kolei trochę wyhamował, słysząc jęki rannego kolegi. W wątłym świetle wpadającym z korytarza widziała wyraźnie, jak rozgląda się z przestrachem, szukając go – albo może już jej, tego stwierdzić nie mogła. W jego dłoni błysnęła lekko broń. Jeśli strzeliłby na oślep, to Catherine…
Innaya doskoczyła bez chwili wahania i, wyrwawszy mu pistolet z ręki, rzuciła go gdzieś za siebie, od razu odsuwając się od mężczyzny na bezpieczną odległość. Jego pięść trafiła w pustkę. Innaya dopadła jeszcze raz i już, już miała mu dać w szyję i go znokautować, gdy Catherine krzyknęła:
- Inn, uważaj! – i zaraz Tünzig wyrżnęła głową o kolumienkę łóżka, gdy powalony wcześniej przeciwnik podstawił jej pięść pod kolano. Powinna go była znokautować, kiedy miała szansę, złajała się w myślach. Przyłożyła mu z pięty, zapierając się o łóżko, i rzeczywiście znieruchomiało. Dało to jednak czas drugiemu zebrać się i skoczyć na nią w ślepej furii, tylko i wyłącznie masą. Innaya odepchnęła go w ostatniej chwili obiema nogami z taką siłą, że wręcz przeleciał przez pół pokoju, potknął o nogi kolegi i wyrżnął w ścianę przy drzwiach. Drzwi zamknęły się wręcz delikatnie. Innaya podniosła się ponownie, mniej wdzięcznie niż poprzednio, ale zanim zdołała choćby zbliżyć się do przeciwnika, nagle rozbłysło światło, oślepiające przy ciemności, do której ledwo co zdążyła przyzwyczaić oczy. Innaya z trudem skupiła wzrok na Catherine stojącą przy lampie z miną będącą idealnym odpowiednikiem słowa “ups”. Zanim choćby wróciła oczami do mężczyzny, już musiała się bronić – w ostatniej chwili zablokowała jego cios przedramieniem, od razu wyprowadzając prawą rękę swój ku jego nerce. Nie sięgnęła, przeciwnik cofnął się natychmiast i usiłował wyrżnąć jej kopniakiem w głowę - z nieskazitelną techniką zresztą, obracając całym ciałem i ciągnąc siłę z biodra; ale nie miała czasu mu pogratulować, bo wciąż doskonale pamiętała ze swoich wczesnych lekcji karate, jak takie uderzenie boli i jak mogłoby boleć zadane na serio. Dlatego gdy tylko usłyszała świst jego sznurówek przy uchu, podbiła mu kostkę tak, żeby kopnięcie przeszło jej nad głową. Rezultat przeszedł jej oczekiwania – mężczyzna najwyraźniej nie potrafił zrobić porządnego rozkroku, powinęła mu się noga, a on sam, zupełnie zaskoczony, rąbnął głową w podłogę z takim hukiem, że pewnie słyszeli go w recepcji. Jego przeciągły jęk urwał się w połowie, gdy Innaya go skutecznie ogłuszyła. Amatorzy, pomyślała tylko.
Catherine dalej stała przy lampie z otwartymi ustami, powoli odzyskując głos.
- Rany, dziewczyno… - szepnęła zdumiona. – Gdzie ty się nauczyłaś tak walczyć? Wiedziałam, że ćwiczysz karate, ale nigdy nie myślałam, że…
- To teraz już wiesz – odparła Innaya krótko, ale potem zdała sobie sprawę, że nie ma już czego ukrywać. – Przepraszam, że wystawiłam cię na niebezpieczeństwo. To mnie pewnie chcieli.
- Dlaczego mieliby cię chcieć? – spytała Catherine ze szczerym zdumieniem. Innaya westchnęła. Cudnie. Nawet trzy dni nie minęły, a ona znów będzie się musiała wybebeszać. Martwić się, jaka będzie reakcja. No cholera jasna, Catherine to psycholog, co ona mogła wiedzieć? Jak zareaguje na to, że jej przyjaciółka jest zabójczynią? Innaya poczuła, jak serce zaczyna jej nieprzyjemnie trzepotać.
Ale nim chociaż otworzyła usta, znów otworzyły się drzwi i tym razem nie dwóch, a czterech rosłych mężczyzn wpadło do pokoju. Innaya stanęła naprzeciw nim, ale im dłużej nic się nie działo, tym mocniej biło jej serce. Nagle nie była już pewna. Karate ćwiczyła głównie na workach treningowych, nie w prawdziwej walce. Dwóch to jedno – ale czterech przeciwników? Nie przypominała sobie ani jednej sytuacji, w której miałaby okazję spróbować swoich sił w kontrolowanej potyczce z taką ilością ludzi… chyba że chciałaby spuścić lanie Vladimirowi, Anatolijowi i reszcie. Ale nie chciała.
Mężczyźni, jak na znak, postąpili krok ku niej; i gdy już, już myślała, że serce wyskoczy jej z piersi, rozległy się dziwaczne ciche świsty, jakby coś przelatywało jej obok głowy, a na czołach tamtych po kolei pojawiały się czerwone kropki. Potem cała czwórka padła jak kłody na bezwładnych kolegów.
Innaya odwróciła się powoli, zszokowana, i zobaczyła Catherine, która właśnie przeładowywała dwa pistolety, zaczepiając je o siebie szczerbinkami. Na każdym z nich był dokładnie przykręcony tłumik. Twarz Catherine była ściągnięta, ręka pewna. Innaya milczała, gapiąc się w nią z niepowstrzymywanym zdumieniem.
- Pewnie masz mnóstwo pytań – powiedziała szatynka spokojnie. Zupełnie jakby była już na to przygotowana.
- No. – Innaya jednak nie powiedziała nic więcej.
- Nie wiem, od czego zacząć – westchnęła Catherine, a Innaya przytaknęła bez słowa. Sama nie wiedziała. – Jestem agentką tajnej komórki kontrwywiadowczej podlegającej pod Interpol…
Innaya usiadła na brzegu łóżko, pozwalając żuchwie opaść swobodnie.
- Tak, wiem – Catherine przysiadła na krześle naprzeciwko. Na podłodze przy drzwiach z wolna rozlewała się krew zabitych przeciwników. – Wiem, że się wydaje, że to wszystko nie ma sensu. Nawet nie mam ci tego jak inaczej powiedzieć, bo ta nasza komórka jest tak tajna, że nie ma własnej nazwy.
- Serio? – Innaya przewróciła oczami. - Brzmi jak kiepska opowieść szpiegowska.
- I to, że jest kiepska, świadczy o tym, że to najszczersza prawda. – Catherine uśmiechnęła się tak, jakby chciała wzruszyć ramionami i powiedzieć “nie ja to wymyśliłam”. – Ja jestem zasadniczo najmłodsza z zespołu i “najnowsza”…
- Naprawdę nie macie nawet jakiejś swojej wewnętrznej nazwy? – Do Innayi nie do końca docierały słowa Catherine. Wciąż była zawieszona na tajnej komórce Interpolu.
- Zespół N – odparła Catherine spokojnie. – Tak czy inaczej, moja przełożona już od kilku lat pracuje nad… no, nad Bratvą. – Innaya zesztywniała nieco, a Catherine westchnęła zanim ruszyła dalej, jakby miała wrażenie, że to się dobrze nie skończy. – Także nasz zespół zrzesza agentów na całym świecie. Ich zadaniem jest kontrolować, monitorować Bratvę, powstrzymywać przed powstawaniem nowych komórek Bratvy, powalać te, które się już rozrosły… I, cóż, chcieli zrekrutować ciebie. Po tym, jak rozbiłaś tę londyńską komórkę.
Innaya patrzyła się na nią szeroko rozwartymi oczami. Czyli Catherine o wszystkim wiedziała? Od kiedy? Jak długo to się ciągnęło?
- Ale zanim w ogóle zdołali się zebrać, zniknęłaś im z radaru i przez długie lata nie mogli cię znaleźć. I w końcu zdali sobie sprawę, co tak naprawdę się stało, i im dłużej się nad tym zastanawiali, tym bardziej byli przekonani, że byłabyś tylko niepotrzebnym ryzykiem, i że tak naprawdę należy cię nie zwerbować, a kontrolować. – Catherine wzięła kolejny oddech, przygotowując się na dalszą część. – A potem znaleźli cię w zapisach z kamer tamtej przychodni, pamiętasz? Zobaczyli, że ze mną wyszłaś. A mnie, no cóż, było już dużo łatwiej znaleźć. Zrekrutowali więc mnie.
Innaya miała nieprzyjemnie wrażenie, że wie, w jakim kierunku idzie ta rozmowa.
- To właśnie przez to robiłam doktorat na weterynarii, żeby móc się z tobą zaprzyjaźnić. To, że zdałam sobie sprawę, że ludzka psychologia jest zbyt upierdliwa, to było poniekąd prawdą, ale… no, nie do końca. Moim zadaniem jest cię po pierwsze, pilnować, po drugie, chronić cię, a po trzecie… wykorzystywać jako przynętę. Na przykład w Finlandii. Ten wykład był ustawiony przez moją przełożoną. Plan był taki, że pojawisz się, zaczniesz mówić publicznie, Bratva się wtedy zainteresuje i zacznie na ciebie polować. No i się udało. Gdy tylko się pokazali, nasi agenci ich sprzątnęli. Jedyne, co się nie udało, to że nie miałam dać się z tobą rozdzielić, a ty mi zniknęłaś na pół roku. Ale nie miałam jak tego zrobić, żebyś nie poznała prawdy. Więc udałam, że wsiadam do tego twojego durnego samolotu, a gdy tylko wyszłaś, to nasi agenci mnie “aresztowali” i wyciągnęli.
Innaya siedziała dalej bez słowa, patrząc się na Catherine z rozwartymi ustami. W życiu by nie wpadła na to, że jej urocza przyjaciółka, która przeszła taką transformację z zimnej suki w pełną emocji kobietę, tak naprawdę dalej była zimną suką, a do tego świetną aktorką. Że cała ich przyjaźń bazowała się na tym, że jakiś ściśle tajny Zespół N potrzebował od niej… no właśnie, czego? Przecież nie danych, nigdy nie rozmawiała z Catherine o Bratvie. Że potrzebowali przynęty? Bratva aż tak jej nienawidziła, że każdy jej członek, bez względu na kraj, miał rozkazy ją dorwać za wszelką cenę? Nie chciało jej się wierzyć, ale… wszystko zaczynało mieć sens. I Innaya już sama nie wiedziała, czy jest bardziej w szoku, czy bardziej pod wrażeniem.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz?! – zapytała w końcu. – A ja tyle lat się kryję przed Bratvą i uciekam od nich w popłochu, kiedy zaraz pod nosem miałam sojuszniczkę, która do tego tak strzela?! – Dłonią machnęła gdzieś w kierunku małego stosu ciał. Kałuże krwi złączyły się już w jedno małe bajorko i zaczęły wsiąkać w dywan.
- Jak myślisz, czego w końcu chcieli? - Catherine momentalnie zmieniła temat. Mała diablica. Dobrze wiedziała, że Innaya nie była zła, a podekscytowana, i że w takim stanie jakiekolwiek dyskusje nie miały sensu. Wiedziała też, że skierowanie jej uwagi na coś innego skutecznie ją uspokoi. Kłamstwa kłamstwami, a manipulacje sobie, ale w całej tej sytuacji to jedno było niepodważalne: ich przyjaźń. – Po którą z nas tutaj przyszli?
- Ależ po ciebie, siostrzyczko.
Dziewczyny odwróciły głowy ku drzwiom tak gwałtownie, że prawie skręciły karki. Przez próg właśnie przeszła niska, chuderlawa dziewczyna, ubrana w proste dżinsy i trampki, którymi przestępowała ostrożnie nad plamami krwi. Miała też na sobie czarny T-shirt z Alicją w Krainie Czarów, a na to narzuconą czerwoną kraciastą koszulę. Na pucołowatej twarzy widniał uprzejmy uśmiech, ale jej oczy sprawiały wrażenie, jakby chciała je obie zamordować i powstrzymywała się z wielkim trudem. Niebieskie włosy z błękitnymi pasemkami miała zaczesane na jedną stronę, co odsłaniało ścięty na krótko kawałek nad jej lewym uchem.
Innaya przeniosła zszokowany po raz któryś tego wieczoru wzrok na Catherine, ale ona wydawała się równie zdziwiona. Potem jednak spojrzała na dziewczynę, która, Innaya mogłaby przysiąc, nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat, i rzuciła:
- Carrie, co ty tu do cholery jasnej robisz?
No nie, no. Co, do kurwy nędzy, się tutaj działo? Innaya wstała, ale nim postąpiła choćby krok, do pokoju wtoczył się cień dziewczyny – wyższy o jakieś dwadzieścia centymetrów, o ciemnych, falowanych włosach. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na szczególnie silnego, ubrany tylko w czarną bluzę i dżinsy, ale widać było, że mógłby zaskoczyć w razie potrzeby. Innaya westchnęła i przysiadła spokojnie z powrotem na łóżku.
Niebieskowłosa dziewczyna spojrzała na Catherine, powoli wzruszyła ramionami, i w końcu obdarowała ją szerokim, drapieżnym uśmiechem.
- Odwiedzam dawno niewidzianą siostrzyczkę. A na cóż innego to wygląda?
- Dlaczego? – odparła Catherine niezbyt pewnie. W dłoniach wciąż trzymała dwa naładowane pistolety.
- Bo zniknęłaś bez pożegnania… i nie dzwonisz… - wymamrotała Carrie płaczliwie z teatralnym smutkiem. Potem nagle przyrżnęła pięścią we framugę. – “Dlaczego”? Kurwa! “Dlaczego”?! Ja rozumiem, szok i inne pierdolenie, ale nie udawaj idiotki, którą nie jesteś! Nota bene przy koleżance? – Gwałtownie wskazała ręką na Innayę. Gdyby stała bliżej, dałaby jej w twarz. Innaya miała sporą ochotę powiedzieć, żeby jej w to nie mieszały, ale ugryzła się w język.
- Dalej nie wiem, o co ci chodzi. – Catherine stanęła okoniem. Spojrzała buńczucznie na siostrę, odkładając jeden pistolet na szafkę obok. Zupełnie jakby rzucała jej wyzwanie. Innaya kątem oka dostrzegła, że cień Carrie kładzie dłoń na kaburze. Dziewczyna warknęła wściekle.
- Poszłaś sobie w cholerę i mafia… i ja… mamy niby, kurwa, uwierzyć w to, że wszystko będzie idealnie, pozwolisz sobie nam istnieć i że nigdy, nigdy, nigdyyy… nie pokrzyżujesz nam planów? Z mafii się ot tak nie wchodzi i nie wychodzi – wycedziła. – Chyba coś o tym wiesz. – Skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła na Catherine srogo, potupując nogą. Zupełnie tak, jakby powaga sytuacji jej nie obchodziła, a jej siostra była tylko niegrzecznym przedszkolakiem, który oddalił się od grupy.
- Rany boskie. – Catherine westchnęła ciężko. – Znowu chodzi o rodziców? Że mama umarła, a matka nas zostawiła? Daj już spokój. Psychika jej wysiadła, co miała zrobić? – I nagle jej głos stał się bardziej wściekły. – Właściwie, co ja mam według ciebie zrobić? Nie chcę dalej brać udziału w twojej mafijnej zabawie. I nie dlatego, że kanadyjska mafia jest taka beznadziejna, a ja potrzebowałam ciekawszego życia niż kradzieże cholernego syropu klonowego! Nie, Carrie, ja po prostu potrzebowałam się wyrwać z jakiegokolwiek kryminalnego życia. Czego ode mnie oczekujesz? Przeprosin? Przepraszam. Obietnicy, że nie zdradzę twoich tajemnic? Dobrze, kurwa, obiecuję, nie powiem ani słowa o tym, co wiem o twoich operacjach, a teraz bądź tak dobra i idź już sobie. I weź te trupy ze sobą, nie obchodzi mnie to.
Carrie zadrżała. Na jej twarzy zaczęły się pojawiać różne emocje, jakby starała się wybrać, która będzie najodpowiedniejsza. Złapała się za głowę i zaczęła chodzić w kółko, mówiąc coś do siebie. Stanęła nagle, spojrzała w kierunku swojego cienia, jakby pytającym wzrokiem, a następnie znowu skierowała spojrzenie na Catherine.
- Psychika jej wysiadła, eh? A co ja mam powiedzieć? – wyrzuciła cicho. Położyła sobie dłoń na policzku, wyraźnie czerwonym. – No cóż. Wybiłaś mnie z wątku. Tak to się dzieje, kiedy nie zaplanuje się sobie rozmowy. Uch. Nie jestem dobra w kontaktach z ludźmi... Nie jestem. – Zadrżała znów. – Może dlatego, że wszyscy mnie, kurwa, opuszczają?! Świetnie, „wyrwać się z kryminalnego życia”, świetnie! Wyrwać się ode mnie pewnie też chciałaś? – Położyła palce na skroni.
- Jezu, Carrie, ale ty wymyślasz. – Catherine pokręciła głową w beznadziei.
- Nie moja wina, że postąpiłaś jak matka – odparła Carrie, uśmiechając się nienaturalnie szeroko. – A nie, poczekaj. Matka, nagle idąc sobie w pizdu, przynajmniej zostawiła jakiś list. I pieniądze. I cokolwiek, co mogło zabrzmieć jak jakiekolwiek jebane poczucie winy! A ty? Nic, kurwa, ohoho, przestanę sobie istnieć z dnia na dzień. I zapomnę, że ktokolwiek, z kim miałam kontakt, też istnieje. Eh? – Dziewczyna złapała się za ramiona i cicho zachichotała.
- Wciąż mi nie powiedziałaś, czego oczekujesz – powiedziała Catherine z najwyższym spokojem, tak odmiennym od chaosu jej siostry. - Że do ciebie wrócę? Naprawdę chcesz mnie siłą i poczuciem winy zmusić, żebym siedziała u twojego boku i żebyś do końca życia musiała widzieć, jak bardzo nie chcę tam być?
- ...Ty serio byłaś na studiach psychologicznych? – zapytała Carrie, mrużąc oczy. Catherine zacisnęła wargi. – Czy po prostu nie jesteś w stanie zdobytej nauki wprowadzić w praktykę? Albo... Serio, nawet przez moment nie próbowałaś pomyśleć, jak to wygląda... z mojej strony? – dodała, opierając się o ścianę. Nie wyglądała już nawet w połowie tak gniewnie jak przed chwilą. Zdawała się raczej zmęczona.
- Carrie, psychologia to nie telepatia. Nie mogę ci w żaden sposób pomóc, jeśli nie powiesz mi, czego chcesz.
Carrie usiadła pod ścianą. Próbowała wyprostować nogi, ale przeszkadzało jej jedno z ciał, więc odkopała je od siebie z taką miną, jakby to wcale nie był podlegający jej człowiek, jej przyjaciel, a, nie ujmując, jakiś ohydny kawał mięsa. Innaya dopiero teraz poczuła prawdziwy szok, zimny i przerażający. Przypomniała sobie Vladimira i Anatolija, Sashę i Mishkę, przypomniała sobie ich rodziny, ich żony i dziewczyny, które gościła przy stole, nowo narodzonego synka Miszy... I prawie się rozpłakała. Jak ta mała dziewczyna mogła rzucić swoich ludzi na śmierć i zupełnie się tym nie przejmować? Tylko siedziała tak obok kałuży krwi i patrzyła się znudzonym wzrokiem na Catherine.
- Ssiesz. – Jej usta zadrżały. – Naprawdę, ssiesz. Nie jesteś nawet w stanie zauważyć, co mnie zabo... zdenerwowało. – Przerwała na chwilę, wycierając sobie czoło. – Nic się nie odezwałaś. Nic. Zostawiłaś mnie. Nigdy nie odwiedziłaś. Nigdy. Nic. Nigdy. – Jej oczy zacisnęły się, Carrie zagryzła wargi, ale zaraz znów spojrzała na siostrę nonszalancko. Catherine z kolei wyglądała, jakby z trudem powstrzymywała się od płaczu, jakby ją ściskano powoli między młotem a kowadłem, kiedy nie ma jak uciec ani kogo prosić o pomoc. Wyglądała prawie tak, jak musiała wyglądać w liceum, gdy starsze dziewczyny przyciskały ją do ściany i kazały zdejmować bluzkę.
- Tak – przyznała w końcu, i słychać było, jak jej głos drży. Nawet nie próbowała się bronić. Chciała to mieć już z głowy. Chciała móc sobie pójść, nawet w przemoczonym mundurku i z brudnymi od podłogi włosami. – Przeprosiłam już. Przed chwilą. Teraz mi powiedz, czego oczekujesz.
- Twoje przeprosiny możesz sobie w dupę wsadzić. Ciekawe, że musiałaś o tym usłyszeć, żeby wiedzieć, że chujowo postąpiłaś. – Catherine na to wyrwał się stłumiony szloch. Wiedziała. Wiedziała już od dawna. Niech to się skończy. Innaya westchnęła. Znały się tak dobrze, że wręcz czytała jej w myślach. Żałowała, że nie mogła nic zrobić, ale są walki, w których nie mogła jej pomóc. Przeniosła wzrok na Carrie, która za to w ogóle nic nie zauważała, skupiona na swoim bólu dupy. – A i tak nie wiem, czy nie przeprosiłaś tylko po to, bym dała ci święty spokój – burknęła, bawiąc się palcami, a potem wzięła głębszy wdech. - ...Jeśli serio cię nie obchodzę, to mi to po prostu powiedz i sobie pójdę. A jeżeli... jeżeli ci chociaż minimalnie zależy... to odezwij się czasem. Odwiedź czasem. Pooglądajmy znowu te durne kreskówki razem i prawie spalmy kuchnię, robiąc naleśniki, i nawalmy na nie syropu klonowego... Dobrze wiesz, że mamy go pod dostatkiem. – Dziewczyna zaśmiała się, po raz pierwszy szczerze.
Catherine za to westchnęła głęboko. – I przysłałaś sześciu ludzi z rozkazami, żeby mnie dorwać, z czego czterech musiałam zabić? Tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? Mogłaś do cholery jasnej napisać kartkę.
- Ups. – Dziewczyna dopiero teraz spojrzała na trupy, jakby je ledwo co zobaczyła.
- Ech... – Catherine odłożyła też drugi pistolet na szafkę. Rzuciła szybkie spojrzenie Innayi, żeby ocenić jej reakcję, ale potem przeniosła go z powrotem na siostrę. – Gdyby mi na tobie nie zależało, już dawno bym nasłała na ciebie i mafię wszystkie służby, jakie by mi tylko wpadły do głowy. Mam tę władzę. Czemu odeszłam bez pożegnania? Bo gdybym napisała list, dałabym ci nadzieję i rzuciłabyś się za mną w pościg tak jak ja to zrobiłam z matką. Zresztą, Carrie, miałam dziewiętnaście lat. Do cholery jasnej, nie myślałam trzeźwo, kiedy wszystko, czego chciałam, to uciec od tamtego życia.
- Miałaś dziewiętnaście lat, jak uciekłaś bez słowa. A potem już miałaś więcej i nadal się nie odzywałaś – burknęła Carrie. – Jeśli tego nie robiłaś, to skąd mogłam wiedzieć, że mój list nie skończy w niszczarce? Jak pamiętam, zawsze tak lubiłaś traktować wszystkie... nieprzyjemne dla ciebie wiadomości...
- Boże drogi, Carrie, jeśli sądzisz, że list od ciebie byłby dla mnie nieprzyjemny, to naprawdę... nie rozumiesz mnie kompletnie... – Catherine wyglądała, jakby serio miała się zaraz rozpłakać.
- ...I kto to mówi – burknęła Carrie. Powoli wstała i usiadła obok siostry. Po dłuższej chwili ciszy objęła Catherine i położyła jej głowę na ramieniu. - ...Masz mój numer telefonu? Bo będziemy mogły się wtedy umówić czy coś. Zapisz sobie. I następnych ludzi się już nie bójcie, przyjdą tylko posprzątać. - Zeskoczyła z szafki wręcz raźnie, nagle radosna. – No, to ja idę, mam sprawy do załatwienia. – Puściła oczko swojemu cieniowi, który miał taki wyraz twarzy, jakby najchętniej mruknął: „co tu się, kurwa, dzieje”. Wyszli razem, zatrzaskując za sobą niedomykające się drzwi.

[Everything could change like that...]
Ocknęłam się momentalnie, gdy usłyszałam otwierające się drzwi i cichy stuk laski Matta na podłodze.
- Nie śpię! – oznajmiłam, cóż, zgodnie z prawdą. Matt mimo to się zaśmiał.
- Jasne. – Usiadł na łóżku i uśmiechnął się do mnie, choć oczy miał zawieszone gdzieś na moim prawym ramieniu. – Dopiero wróciłem.
- Och, cholera, przepraszam. – Syknęłam. – Nie miałam jak ci przekazać, żebyś nie szedł po mnie do przychodni.
- W porządku, i tak nie poszedłem. Domyśliłem się, że nie będzie ci się chciało czekać i przyjdziesz do akademika sama. Więc postanowiłem sprawdzić, czy cię przypadkiem nie ma w pokoju, zanim bym po ciebie poszedł. – Pocałował mnie delikatnie, ale odsunęłam się zanim zdążył się rozkręcić.
- Akurat tak się składa, że nie wróciłam sama, tylko odprowadziła mnie taka jedna dziewczyna.
- Jaka?
- Catherine Frost, z psychologii. Akurat szła i stwierdziła, że może przy okazji przypilnować, żebym nie umarła po drodze.
- Niezła psycholog – zaśmiał się Matt.
- No, straszliwie. - Zawtórowałam mu, ale zaraz rozkaszlałam się ku przejmującemu bólowi gardła. Gdy już minęło, zdałam sobie sprawę, że Matt trzyma mnie na wpół przewieszoną przez ramię i wbija mi palce w splot słoneczny. I, cholera, zadziałało. Wyrzuciłam zaflegmioną chusteczkę do śmietnika, trafiając idealnie w środek (ha ha, taki ze mnie snajper), po czym wróciłam myślami do dziewczyny, którą dzisiaj poznałam. – Ale muszę przyznać, że nazwisko jej pasuje. Zimna jak lód. Prawie taka... wyrachowana. Jakby była jakimś szpiegiem czy tajnym agentem...
Zaśmialiśmy się oboje jak z dobrego żartu.

[I put my dreams through the shredder.]
Kiedy Innaya dostała od Matta lapidarną wiadomość: „Przyjdź. Proszę.”, momentalnie wiedziała, że najprawdopodobniej zastanie go pijanego w sztok i użalającego się nad swoim życiem. Prawda jednak przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Gdy weszła do jego mieszkania, jej oczom ukazał się prawdziwy krajobraz zniszczenia. Przesuwane drzwi do sypialni były wyrwane i zniszczone leżały na podłodze, stolik porozrzucany po całym pokoju, nawet schodom na dach się oberwało – a Matt siedział na środku jak zbity szczeniak, przewracając w dłoniach kolorową bransoletkę.
[Nothing lasts forever...]
Jej oddech przeskoczył ze zdumienia i zaraz Matt poczuł, jak podchodzi bliżej, jak klęka przy nim, jak kładzie mu dłoń na ręce. Chciała coś powiedzieć, ale wyraźnie się powstrzymywała.
- Stick – rzekł tylko w ramach wyjaśnienia.
- Co? Matt, co się stało?
- Stick tu był. Nie mogliśmy dojść do porozumienia.
- Więc zdemolowaliście pół mieszkania?
Matt prychnął. Nie rozumiała. Jak mogła zrozumieć? Wciągnął ją sobie na kolana i wtulił twarz w jej dekolt.
- Nie pytaj o nic, nie mów nic – szepnął. – Po prostu tu bądź.

[Here’s to all that we kissed and to all that we missed!]
W końcu jednak opowiedział jej wszystko w najmniejszych szczegółach, mimo że wcale nie chciał. Musiał przyznać, że miała talent do wyciągania z ludzi wszystkiego, choć sama też nie odezwała się nawet słowem. Po prostu w którymś momencie poczuł się tak ciepło i bezpiecznie, że język rozwiązał mu się sam, i w ciągu paru minut Innaya wiedziała wszystko – od historii bransoletki po Black Sky, to dziecko, które miało być bronią. I wciąż nie mówiła absolutnie nic, tylko tuliła go nieprzerwanie.
- Chodź – szepnęła w końcu miękko i zaprowadziła go do sypialni.

poniedziałek, 19 października 2015

ROZDZIAŁ 3. - SAY SOMETHING

[I'll be the one if you want me to.]
Przeszedł ją dreszcz. Szybki oddech, teraz stłumiony, grał jej w piersi, gdy walczyła o każde sapnięcie i każdy jęk. Serce łomotało jej się wściekle, jakby próbowało uciec, wyrwać się z pułapki; ale jej było tu dobrze, zamkniętej w ramionach Matta, gdy całował ją i obejmował, i wiódł palcami w dół jej ramienia. Nie chciała, żeby przerywał.
Było zupełnie tak, jak kiedyś, zupełnie tak, jak by chciała, zupełnie tak, jak było dobrze. Tak, tak było dobrze.
- Nigdy mi się to nie znudzi – wyszeptała sugestywnie, a Matt uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej przypominając sobie to samo. Naparła na niego mocniej, zachłanniej, a on przyjął ją z radością.
Położyła sobie jego dłonie na biodrach i jego pocałunki momentalnie stały się delikatniejsze, bardziej niepewne. Lubiła je takie równie mocno, jak gdy dotykał jej policzka, kładąc kciuk przy kąciku jej warg, a potem zagłębiał się między nie gwałtownie, jakby nie mógł się nią nacieszyć i chciał tylko więcej i więcej. I dlatego gdy parę minut później zaczął dzwonić jej telefon, jęknęła z niezadowoleniem. Nie chciała odrywać się od Matta, a to, jak próbował zatrzymać jej rękę, gdy sięgała po komórkę, świadczyło tylko, że on też nie. Wciąż z jego dłonią na twarzy, usiłującą jej przeszkodzić, westchnęła, zezując na ekran.
„Anatolij” – stało napisane. Anatolij i jego cudowne wyczucie czasu. Westchnęła ponownie.
- Matt, wybacz, ale czekałam na ten telefon – powiedziała cicho, odrywając się od niego. Pokiwał głową i usadowił się wygodniej na jej kanapie, podczas gdy ona odeszła na parę kroków, żeby odebrać.
- Tak? – zapytała jeszcze po angielsku. Dobrze by było, gdyby Matt nie musiał się dowiadywać, że Innaya ma kontakty z Rosjanami. To by z pewnością nie pomogło temu niepisanemu delikatnemu rozejmowi, który zawarli.
Anatolij zdawał się niczego nie zauważać i najzwyczajniej po rosyjsku powiedział:
- Vladimir i ja w końcu dostaliśmy odpowiedź z Moskwy. – Zawiesił głos, a serce nieomal nie wyskoczyło jej z piersi.
- No i? Jest coś na mnie?
- Nie – odparł uspokajająco. – Żadnego wewnętrznego listu gończego, żadnej choćby wzmianki, żeby cię dorwać. Nasz człowiek nawet lekko podpytał i podobno nie padło o tobie ani jedno słowo od kilku miesięcy, ponad to, co zwykle.
- Czyli co?
- No wiesz, wspominanie tego, co zrobiłaś, ile to kogo kosztowało. Podobno twoje imię stało się synonimem dla wrzodu na tyłku. I tyle.
- To dobrze. – Odetchnęła z głęboką ulgą. – Bardzo dobrze.
- Innaya, to nie znaczy, że już po wszystkim. Coś mogło pójść Tunelami. Nasz człowiek nie ma do nich dostępu. Mogę cię tylko zapewnić, że nie idą na ciebie całą armią. Przepraszam.
Warknęła z cicha, przecierając oczy. Noż kurwa.
- Tak, wiem. To nie twoja wina, a jeden czy dwóch to żadne zagrożenie. Dziękuję.
- Nie ma za co. Pilnuj się tam.
- Jasne. - Rozłączył się, a Innaya po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła prawdziwy spokój.
Nareszcie wszystko wróciło do normy. Jeśli cokolwiek przylazło tu za nią z Finlandii, jeszcze do niej nie dotarło, a jeśli wierzyć kontaktom Anatolija, nie miało również takiego zamiaru. To, że nie widziała na ulicach dziwnych ludzi i poukrywanych po zaułkach samochodów, zdawało się tylko to potwierdzać. Mogła więc odetchnąć, skupić się na pracy... Poprzepraszać jej znajomych detektywów z policji i oficerów z Kontroli Zwierząt za jej kilkumiesięczną nadprogramową nieobecność w mieście... Spędzić trochę czasu z Catherine, żeby uwierzyła w historię, jak to chciała odwiedzić rodzinę w Rosji i to dlatego z taką desperacją wsadziła ją do samolotu na lotnisku w Helsinkach, a potem zniknęła na tyle czasu; a że jej rodzina mieszka na strasznym zadupiu, to nawet porządnego sygnału nie szło znaleźć, żeby pogadać z przyjaciółką.
Mogła też bez strachu zagłębić się w to coś, cokolwiek to było, z Mattem. Trwali teraz jakby w stanie chwiejnej równowagi; ustalili już, że nie będą rozmawiać o tym, co ich rozdzieliło te cztery lata temu, ale wcale nie straciło to na znaczeniu. Innaya wciąż lekko drgała, gdy Matt poruszył się zbyt gwałtownie, mimo że nie miało to żadnego sensu, i wiedziała, że on nie zapomniał Savvy’ego ani tego, jak zabolało jego głębokie poczucie sprawiedliwości, gdy zaczął sobie wmawiać, że chodził z seryjną morderczynią czy coś. Żeby tylko mogła mu powiedzieć, że tak nie było. Gdyby mogła mu wyjaśnić, że wcale tego nie chciała i że nie miała Savvy’ego w rękach od ponad ośmiu lat – gdyby wiedziała, że by jej uwierzył. Bo przecież po co trzymać snajperkę, której się, do diabła, nie używa? Po co ją czyścić i utrzymywać w dobrym stanie, po co sprawdzać, czy framugi okien stabilnie ją przytrzymują, czy nie ma zbyt dużego przybliżenia, jeśli spojrzeć na ulicę; po co zapewniać sobie dobry dostęp na dach, zbierać pagony na pasie jak znaczki pocztowe, mieć trzy skoble na drzwiach i spać z cholernym nożem pod cholerną poduszką? Po co? Jak miała mu to wytłumaczyć, wyjaśnić mu swoje życie tak, żeby jej nie znienawidził jeszcze bardziej?
Matt gorącymi palcami otarł jej łzę z policzka i dotknął go pieszczotliwie. Nawet nie zauważyła, kiedy podszedł. Oparła się o jego dłoń.
- Wszystko w porządku? – zapytał cicho. Jej wargi drżały niemal niezauważalnie delikatnymi wibracjami pod skórą.
- Jasne – odparła lekko. – Wszystko w normie.
Nareszcie, dodała jeszcze w myślach, gdy uśmiechnął się uspokojony i pocałował ją znów. Pozwoliła sobie zatopić się w nim, bezmyślnie, porzucając to wszystko. Jej życie w każdej chwili mogło się zawalić – należało cieszyć się nim, póki trwało.
- Muszę już iść – szepnął gorącym oddechem w jej usta, gdy już się zapominała.
- Co? Dlaczego? – Upewniła się, żeby w jej głosie wyraźnie było słychać zawód. Przecież nie mógł tak się przejąć tym, że ktoś do niej dzwonił. To byłoby bez sensu.
- Bo jutro jest poniedziałek i oboje musimy iść do pracy – odparł Matt spokojnie. – Nie wiem, jak ty, ale ja bym chciał się wyspać.
- No tak – przyznała. Zdecydowanie za dużo się dzieje, jeśli już nawet nie wie, jaki jest obecnie dzień.
- A że muszę jeszcze dojść do domu...
- Mogę cię zawieźć – powiedziała bez zastanowienia, już rozglądając się za kluczykami. Pewnie leżały na szafce przy wejściu. A jej bluza, już dostrzegła, wisiała na oparciu fotela.
- Nie, nie - odparł Matt, zakładając kurtkę, i złapał ją zanim sama zaczęła się ubierać – jeszcze by tego brakowało, żebym ci pozwolił jeździć w tę i we w tę, i mnie wozić po moim własnym mieście. Daj spokój.
- Jak chcesz – wzruszyła ramionami. – Żeby nie było, że nie próbowałam.
- Oczywiście. Dobranoc. – Pocałował ją w czoło jeszcze raz i wyszedł.

[Anywhere I would’ve followed you.]
Przeszedł ją dreszcz. Zimne powietrze owionęło jej odkryty bok, wlewając się przez uchylone okno, o którym najwyraźniej zapomniała wczoraj w nocy z wyczerpania. Owinęła się kołdrą, rozeźlona, ale to było tylko doraźne rozwiązanie. Raczej prędzej niż później będzie musiała wstać, zamknąć okno i jakoś się rozgrzać przed wyjściem do pracy. Wykopała swój telefon spomiędzy poduszek, ledwie unikając pocięcia się własnym nożem, i spojrzała na godzinę. Szósta trzydzieści. Cudnie. Po jaką cholerę się tak wcześnie budziła? Czemu tak ciężko musiało jej być przespać więcej niż siedem godzin? Jak w jebanym zegarku.
Przewróciła się na drugi bok ze szczerym zamiarem zakopania się pod kołdrą i udawania, że nie ma nic lepszego do roboty. Gdy tylko zgięła nogi, jej uda odezwały się przejmującym bólem. Niech to diabli. Teraz przez dwa dni będzie chodzić jak kaczor, jak zawsze, gdy jeździła konno po długiej przerwie. Powinna była pojechać na te konie w weekend. Gdyby tylko nie była tak zajęta „godzeniem się” z Mattem. Prawie się uśmiechnęła, ale była zbyt zezłoszczona.
Nawet jej nos był zimny. Trzeba naprawdę wstać i zamknąć to przeklęte okno. Potem pójdzie trochę poćwiczyć. Tak, to dobry pomysł. W sali treningowej w drugim pokoju powinno być cieplej. Tam nie otworzyła okna jak skończona idiotka.
Jej telefon zaczął nagle dzwonić, znów zagubiony gdzieś w jej pościeli i przez kolejne kilka sekund przeszukiwała łóżko, pojękując z bólu za każdym razem, gdy przyszło jej ruszyć nogą. W końcu uniosła go do twarzy i ekran radośnie poinformował ją: „Vladimir”.
- Tak? – rzuciła, odbierając zaraz przed ostatnim sygnałem. Dopiero wtedy dotarło do niej, że to było dziwne, że dzwonił tak długo. Zazwyczaj rozłączał się wcześniej, chyba że chodziło o coś bardzo ważnego.
Ale Vladimir nie odpowiedział niczym poza głębokim, bolesnym oddechem.
- Co się stało? – zapytała od razu, już czując, że jej serce się zatrzymuje.
- Powinienem był to zrobić wczoraj... – szepnął z bólem.
- Vladimir, co się stało? – powtórzyła, już mocno przestraszona. - Mów do mnie.
- Anatolij nie żyje – usłyszała. Przeszedł ją dreszcz.

[And I am feeling so small...]
Spojrzałam z niesmakiem na kapitana u moich stóp, który właśnie przyduszał się od mojego uderzenia. Prychnęłam. Chuj powinien cieszyć się, że jeszcze żyje. I zdecydowanie nie powinien był się tak drzeć. Teraz ma za swoje.
Odgarnęłam włosy z twarzy. Przycupnęłam obok kapitana i uśmiechnęłam się do niego triumfalnie. Mogłabym przysiąc, że w jego półprzytomnych oczach pojawił się błysk wściekłości, ale tylko uśmiechnęłam się szerzej. I właśnie tak zastali mnie jego żołnierze, gdy zaraz potem wparowali do gabinetu.
Mikhaił, który stał na czele, warknął ze wściekłością na ten widok. Kochał kapitana całym sercem i najwyraźniej nie zaimponował mu artyzm mojej zemsty.
- Coś ty zrobiła, ty głupia suko?! – wrzasnął i wyciągając gnata, ruszył w moim kierunku, ale nim zrobił choćby dwa kroki, Anatolij wbił się w niego barkiem z impetem, który powalił go na podłogę. Vladimir zaraz złapał za broń i przycisnął ją mu do do skroni.
- Zechciałbyś powtórzyć? – zapytał jadowicie uprzejmym głosem, a Mikhaił warknął i rzucił się, ale Sasza już na nim siedział, przywalając go swoją niemałą masą. Obserwowałam to spokojnie i aż serce rosło.
- Ta głupia dziwka skrzywdziła naszego kapitana – wycedził Mikhaił przez zaciśnięte z bólu zęby, bo Sasza zaczął wykręcać mu rękę – za co powinno się ją poszatkować na małe, krwawe kawałeczki! A wy... zdradziecki pomiot, wy gnoje... bierzecie stronę tej kurwy?
- Nie wyrażaj się tak o pani kapitan – warknął na niego Vladimir. A potem odstrzelił mu łeb.

[And I will stumble and fall...]
Cios, cios, cios. Worek wydawał głuche plaski przy każdym uderzeniu. Z ust wyrywały jej się regularne, wyliczone sapnięcia, gdy przerabiała układ po układzie i miała zamiar przećwiczyć wszystkie, które znała, i jeszcze trochę; wszystko, żeby tylko nie myśleć o tym, co tak natrętnie tkwiło gdzieś głęboko – dławiący szloch, żałobna słabość, bezcelowa wściekłość i ten obraz bezgłowego ciała wyryty po wewnętrznej stronie jej powiek. A na jego piersiach dwa kapitańskie epolety.
Job jewo mac’. W co on się wpakował?
Oderwała się od worka, ocierając twarz, starając się powstrzymać łzy. Nie było sensu dalej trenować, jeśli jej to zupełnie nie zajmowało. Sięgnęła, żeby otrzeć kark i ze zdziwieniem stwierdziła, że prawie w ogóle się nie spociła. No i dobrze. Im wcześniej pojedzie do pracy i potnie kilka trupów, tym lepiej. Nie powinna mieć nawet chwili, by jej myśli mogły swobodnie płynąć.
Zmieniła tylko spodnie, złapała kurtkę i kluczyki, i tak, jak stała, wyszła do pracy. Nawet nie nakładała makijażu. Kto ją będzie oglądał – Catherine? Innaya mogłaby przyjść do pracy nago i też zupełnie by się nie zdziwiła.
Ze względu na wcześniejszą niż zwykle godzinę jej wyjazdu, korki na ulicach dopiero zaczynały się formować i Innaya w sumie nie żałowała tak bardzo, że wzięła samochód. Catherine, jak zwykle, była już w pracy, i bardzo dobrze, bo po wejściu do budynku Innaya zdała sobie sprawę, że zapomniała kluczy do kostnicy.
- Co ty tu robisz tak wcześnie? – Catherine ze zdumieniem uniosła głową znad jakichś papierów, których Innaya nigdy wcześniej na oczy nie widziała. Nic dziwnego, bo to nie ona z nich dwóch zajmowała się wszystkimi administracyjnymi sprawami.
- Mogłabym zapytać o to samo. Znowu nie możesz spać? – Zgrabnie unikając odpowiedzi na jej pytanie Innaya założyła fartuch i zaczęła przeglądać chłodnię.
- Ciągle nie mogę spać. Zaczynam się wręcz przyzwyczajać.
- To dobrze czy źle?
- Jeszcze nie wiem. Wczoraj wieczorem, jak już wyszłaś, przywieźli psa. Jest w lodówce; stwierdziłam, że nie ma sensu go zamrażać na jedną noc. Czekaj, pomogę ci.
Wspólnymi siłami przeniosły prawie czterdziestokilogramowe zwierzę na stół sekcyjny. Ciało było już całkiem miękkie i zaczynało gnić, więc Innaya od razu włączyła silną wentylację. Jeśli sądzić po miękkości brzucha, w środku będzie... ciekawie.
- Co o nim wiemy? – zapytała Innaya, oglądając trupa uważnie. Miał plamy opadowe po prawej stronie, ale to pewnie od leżenia w lodówce. Chociaż...
- No właśnie... – Catherine przerwała, wracając do kartkowania dokumentów na biurku. – Przynieśli z nim pismo, ale gdzieś mi zaginęło. Chwila.
Wtedy spojrzała na Innayę i najwyraźniej dotarło do niej, że coś jest nie tak.
- Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś płakała.
- Bardziej jakbym była blisko płaczu – odpowiedziała Innaya gorzko. – Mój przyjaciel nie żyje.
- Och, nie – jęknęła Catherine ze zwykłą jej empatią. – Tak mi przykro. Co się stało?
- Został zabity. W wypadku – dodała szybko. – Samochodowym.
Catherine uwierzyła w jej kłamstwo bez zastanowienia. Jak zawsze.
- Jesteś pewna, że chcesz teraz pracować? – zapytała. – Może po prostu pojedź do domu i...
- Nie – przerwała Innaya. – Potrzebuję właśnie się czymś zająć, żeby o nim nie myśleć. Jakbym chciała być sama w domu, to w ogóle bym z niego nie wychodziła.
- Okej – rzekła Catherine pojednawczo, a potem z okrzykiem wyciągnęła jakąś małą kartkę z pliku na biurku. – O, nareszcie. Już ci mówię... „Znalezione po południu przy lotnisku JFK przy brzegu Head of Bay”.
- I? Co dalej? W jakim stanie było ciało? Cokolwiek?
- Nie, nic więcej. To policja je przywiozła.
- Swołocze – warknęła Innaya.
- Niech zgadnę, zemsta będzie słodka? – rzuciła Catherine i zaraz uśmiechnęła się na widok skupionej miny przyjaciółki.
- Tak – odparła Tünzig. – Masz jakąś kartkę? Najlepiej takiej samej wielkości?
- No. Mam coś pisać?                                                                           
- Mhm, tylko chwila. – Innaya przyjrzała się dokładnie błonom śluzowym i pyskowi psa, a potem wbiła w niego termometr, żeby zaraz wzruszyć ramionami. – Dobra, pisz. „Tempus mortis: quadriduum ante”.
- Naprawdę masz zamiar cały protokół sekcji napisać im po łacinie? – zapytała rozbawiona Catherine.
- Najszczerszy. Laesiones anatomopathologicae... Dwukropek. Chodź tu z tą kartką, pochlapiemy ją krwią. Niech mają, sukinsyny.
Frost zaśmiała się w głos i ruszyła ku niej, ale zawróciła wpół drogi i kaszląc z cicha przysiadła z powrotem w fotelu.
- Ale bije od tego psa – rzuciła między atakami duszności. Innaya spojrzała na nią, a potem na trupa, ale dalibóg nie czuła tego aż tak mocno.
- Może trochę – mruknęła. – Włączyć aktywny wyciąg?
- Nie, tutaj w ogóle nie czuć. Po prostu zaciągnęłam cały haust tego smrodu naraz i mnie przydławiło. Ja chętnie zostanę protokolantką tym razem.
- W porządku. Na razie w ogóle zastanawiam się, czy to nie było przypadkiem zabójstwo.
- A ma jakieś rany, sińce albo coś takiego?
- No krwi nie ma, ale bo ja cię wiem? Ma taki gęsty podszerstek, że ledwo w ogóle skórę widzę.
- Czyli dopóki go nie otworzysz, to i tak się nie dowiesz.
- Ale jeśli go otworzę, to zniszczę wszystkie wewnętrzne dowody. Dlatego musimy się poważnie zastanowić.
- To zabójstwo – rzuciła Catherine niezobowiązująco między jednym dokumentem a drugim. Innaya spojrzała na nią z konsternacją.
- Dlaczego? – zapytała.
- Bo nie ma innego powodu, żeby ten pies tam był. Sam nie poszedłby nigdzie w pobliże lotniska, więc jest dużo bardziej prawdopodobne, że ktoś zabił go gdzie indziej, wyrzucił go do zatoki, a potem fale zaniosły go na brzeg.
- W takim razie pisz: Modus mortis: homicidium.
- Ita – uśmiechnęła się Catherine.
Innaya, z niezwykłą radością oczywiście, zabrała się do przeczesywania gęstej sierści psa. Po prawie dwóch godzinach skończyła i jedyne, co uzyskała, to mnóstwo wyschniętego szlamu i trochę utopionych wszy. Ani jednego śladu wskazującego na mordercę. Właśnie straciła kawał czasu na bardzo nudnej czynności, a wszystko na nic. Westchnęła ze złością.
Mimo kilku godzin pracy nad zwłokami Innaya nie zdołała znaleźć nic pomocnego ponad same obrażenia. Bez powodzenia przyglądała się pojedynczym skrawkom skóry, zaciskając zęby na wspomnienie kpiącego głosu Matta, gdy pytał: „Każdy cal?” Miał wtedy trochę racji. Rzeczywiście spędzała całe dnie z trupami i najwyraźniej nie robiło to nikomu żadnej różnicy.
- Znalazłaś coś? – rzuciła Catherine, teraz skupiona na jakichś kalkulacjach na komputerze. Innaya nawet nie zaszczyciła tego odpowiedzią.
- Która godzina? – zapytała zamiast tego, odgarniając włosy z twarzy wierzchem okrytej rękawiczką dłoni; od razu czuła, że zostawiła sobie na skórze pasmo przegniłej krwi. Tylko bardziej ją to dobiło. Ten dzień robił się coraz gorszy. Miała tylko nadzieję, że niedługo się skończy.
- Właśnie minęła dwunasta – odparła Catherine, a Innaya usiadła ciężko, czując, że mogłaby się rozpłakać tu i teraz, gdyby nie była taka zła. Niech to wszystko szlag trafi.
- Co teraz? – usłyszała. Catherine patrzyła na nią zmartwionym wzrokiem. Innaya oparła głowę na ręce, nie przejmując się już, jak makabrycznie musiała wyglądać, i popatrzyła na przyjaciółkę z beznadzieją w oczach.
Zanim zebrała się w sobie i zmusiła się do powrotu do pracy, minęło dobre piętnaście minut. Catherine znów przyszło wprowadzać podawane przez nią dane do programu, który obliczał wektor siły, jego przyłożenie i wszelkie inne fizyczne aspekty zmian patologicznych, a następnie pozwalał na ich podstawie określić cechy człowieka, który je zadał. Innaya wzbogacała suche fakty swoimi osobistymi przemyśleniami, co w końcu dawało ogólny opis mordercy.
- Czyli mamy mężczyznę poniżej pięciu stóp, sześciu cali, niezbyt silny, trochę krępy; najpewniej młody, od szesnastego do dwudziestego roku życia. Zabójstwo przez pobicie i skopanie z efektem w pękniętej śledzione, popełnione raczej w afekcie.
- Skąd wiesz, że śledziona pękła przy pobiciu, a nie w wyniku rozkładu? – zapytała Catherine z niewinną ciekawością, zapisując coś sumiennie na kartce.
- Jama brzuszna była pełna krwi, a torebka śledziony przerwana. Gdyby był to rozkład, to śledziona byłaby paćką, ale w nieuszkodzonej torebce. Czy ty to wpisujesz do protokołu?
- Tylko opis zabójcy, i nie martw się, wszystko przetłumaczone na łacinę. Twoja zemsta się dopełni.
Innayi nawet to już nie obchodziło. Zapakowała resztki do worka, a potem do zamrażarki, podczas gdy Catherine cały czas obserwowała ją ze zmartwieniem.
- Chcesz zrobić jeszcze jednego? – spytała. Innaya pokiwała głową, czując falę miłości do przyjaciółki. Normalnie by już wychodziły, ale potrzebowała jeszcze się czymś zająć, żeby nie siedzieć całego wieczoru w pustym mieszkaniu, kiedy tak lubiła być w biegu; to, że Catherine to rozumiała i była skłonna poświęcić własny wieczór, żeby z nią zostać, znaczyło więcej niż mogłaby wyrazić.

[I’m still learning to love...]
Usłyszałem tupot ciężkich bojowych butów zaraz zanim ta drobna dziewczyna wpadła na mnie z impetem godnym niedźwiedzia. Musiała wybiec zza winkla, bo zupełnie się jej nie spodziewałem i z trudem złapałem laskę, zanim zupełnie wyleciała mi z ręki. A pierwsze zdanie, jakie padło z ust dziewczyny, brzmiało:
- Czy ty ślepy jesteś?!
Lewe ucho zabolało lekko od jej wysokiego krzyku. Postanowiłem dać jej chwilę na zastanowienie i rzeczywiście, zaraz powiedziała już znacznie ciszej:
- Och... Jesteś. Przepraszam. – I jakoś zabrzmiało to dużo bardziej szczerze niż to, jak zazwyczaj ludzie przepraszali mnie za mniej podłe rzeczy.
- Nie ma sprawy, nie przejmuj się – powiedziałem również dużo bardziej szczerze niż zazwyczaj. Dziewczyna przez krótką chwilę zdawała się tylko mierzyć mnie wzrokiem, a potem jakby sobie coś przypomniała.
- Och, nie, wybacz – jęknęła bardzo brytyjsko. – Za moment mam zajęcia, naprawdę muszę biec.
Jednak zanim w ogóle wystartowała, znów straciła równowagę – w duszy podejrzewałem, że zaplątała się o własne buty. Nim się w ogóle zastanowiłem, już sięgałem ku jej nadgarstkowi, chcąc ją wspomóc, już miałem pod palcami jej bransoletkę; i nagle, zdumiewająco szybko, dziewczyna chwyciła moją rękę, wykonując taki ruch, jakby chciała mi ją wykręcić.
Trwało to tylko ułamek sekundy zanim mnie puściła. Jej oddech był ciężki, a serce tłukło się szaleńczo. Bała się. Cokolwiek to znaczyło, bała się, że bym ją złapał, czy raczej – co by się stało, gdybym ją złapał. Mógłbym przysiąc, że rzuciła mi wtedy przerażone spojrzenie zanim puściła się biegiem w dół korytarza.
Przesunąłem w palcach bransoletkę w kształcie helisy, wsłuchując się w cichnący tupot jej glanów.

[Say something.]
Wyciągnęły z chłodni kolejnego psa i na pierwszy rzut oka było oczywiste, że padł ofiarą selekcji naturalnej – a dokładniej sfory innych zdziczałych psów. Catherine postanowiła pomóc, więc Innaya zmusiła ją do założenia maseczki i rzeczywiście – gdy otworzyła czaszkę, w istocie szarej dostrzegła ślady zapalenia. Kiedy zbadała mózg pod mikroskopem, potwierdziła swoje podejrzenia, że pies miał wściekliznę.
- Możemy się jeszcze zarazić? – spytała Catherine z lekkim przestrachem.
- Teoretycznie wirus umiera razem z komórką, w której się znajduje, a ten mózg nie żyje od dwóch dni – odparła Innaya, odrywając się na moment od oglądania ciałek Negriego – ale na wszelki wypadek idź zdezynfekuj ręce.
Catherine zniknęła w łazience, ale Innaya zdążyła jeszcze dostrzec jej zmartwione spojrzenie.
- Dobra, dokończmy to cholerstwo – stwierdziła Tünzig, zakładając nową parę rękawiczek, gdy tylko Catherine wróciła.
- Ale... – Przystanęła wpół kroku. – Przecież mamy metodę i przyczynę śmierci.
- Takie są procedury, muszę zbadać resztę narządów. Jeśli nie chcesz, nie musisz mi asystować.
Catherine przysiadła z powrotem przy biurku, przyglądając się Innayi posępnie, jakby ze smutkiem. Jakby ją przestraszyło jej zachowanie, jakby nie wiedziała, że potrzebuje się teraz czymś zająć. Innaya nacięła wątrobę ze złością, przewracając oczami. Co komu pomoże, że Catherine będzie tam siedzieć jak zbity pies? Anatolijowi na pewno nie.
Usłyszały, jak drzwi do ich biura się otwierają zaraz zanim dwaj detektywi weszli do prosektorium. Nie mogli sobie wybrać gorszego dnia na wizytę, zdążyła jeszcze pomyśleć zanim zaczęli wpatrywać się w nią wyczekująco.
Detektywi Cheeyoh i Valentine byli najpewniej najdziwniejszymi partnerami na swoim posterunku. Po pierwsze, przeciętny obserwator pomyślałby, że dogłębnie się nienawidzą; po drugie, nazywali się w żartach Psią Policją, bo jako jedyni widzieli sens w ściganiu zwierzęcych zabójców, i w końcu – dlatego, że to Valentine miał w sobie wyraźnie widoczne indiańskie korzenie, a Cheeyoh był czarnym, żylastym mężczyzną po czterdziestce, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka twardo stąpającego po ziemi. Po sześciu latach wspólnego służby mówili, że „Odwrotnie.” stało się już ich osobistym mottem.
- Masz coś dla nas? - zapytał Valentine odgarniając z twarzy kosmyki swoich gęstych, czarnych włosów. Innaya nienawidziła go za te włosy. Do tego to jego pytanie zabrzmiało prawie jak rozkaz i to wściekło ją tak, że z trudem powstrzymała się od przywalenia pięścią w stół sekcyjny. Zamiast tego skinęła tylko na Catherine, żeby podała im "protokół". Przyglądali mu się w milczeniu przez moment, zanim Cheeyoh podniósł na nią poirytowany wzrok. Uśmiechnęła się w duchu.
- Co to ma być? – zapytał ze złością. – Włoski?
- Łacina – odparła spokojnie, choć w głowie miała tylko zażenowanie.
- I co według ciebie mamy z tym zrobić? Nie znam łaciny.
- To dobrze. Zrozumiecie z tego tyle, co my z waszego „pisma przewodniego”. – Tu Catherine jak na znak podała im kartkę z lokacją ciała. Na nią również popatrzyli przez chwilę w milczeniu zanim przenieśli spojrzenia na Innayę.
- Słuchaj, on był z kryminalnych, on nie wiedział, jakie lubisz informacje – jęknął Cheeyoh. – Czemu my mamy za to cierpieć?
- To dajcie to jemu, żeby wam to przetłumaczył, niech się nauczy brać śmierć na poważnie. Szczególnie w jego i waszym zawodzie.
- Przecież bierzemy to wszystko na poważnie.
Innaya już nie kryła się z przewracaniem oczami.
- Powiedzcie mi, ile autopsji w metodzie zabójstwa dla was wykonałam?
- No... – Cheeyoh zawiesił się.
- Dużo – odparł Valentine.
- A ilu morderców wsadziliście za kratki?
- ...Dwóch.
- Właśnie. Coś jeszcze? Bo jeśli nie, to ja muszę wrócić do pracy, i wy też powinniście.
- Tylko nie do końca możesz nas za to winić – mruknął Valentine podchodząc bliżej. Do Cheeyoh zadzwonił telefon. – To ława przysięgłych ich wszystkich uniewinnia. – Przesunął jej dłoń po ramieniu, a gdy się nachylił, jego długie czarne włosy osunęły mu się z ramienia.
- Valentine, ty weź się lepiej odsuń, bo mam skalpel w ręku, a nie mnie próbujesz oczarować swoim indiańskim rodowodem, ty...
- Musimy jechać – rzucił Cheeyoh głosem nieznoszącym sprzeciwu. Valentine momentalnie założył profesjonalizm i odsunął się od Innayi.
- Co się dzieje? – zdołała jeszcze zapytać, zanim zniknęli za drzwiami. Cheeyoh odwrócił się do niej, posapując ze zdenerwowania.
- W Hell’s Kitchen była seria wybuchów. – I wyszedł.
- Catherine, znajdź moje kluczyki. – Innaya zaczęła pakować trupa do zamrażarki, jednocześnie próbując się rozebrać z fartucha i rękawiczek. Catherine tylko popatrzyła na nią pytająco. – I spakuj torbę. Nici, skalpele, leki... No co? Skończę to jutro, jemu już nie zależy. A w Hell’s Kitchen na pewno jest teraz szereg zagubionych zwierząt, którym przyda się pomoc weterynarza i psychologa, więc zbieramy się, i to migiem.
Muszą pomóc tym zwierzakom, powtórzyła jeszcze w myślach, starając się odsunąć od siebie prawdziwy powód tego łomotania, które czuła w piersi. Nie miała zamiaru stracić więcej przyjaciół tej nocy, nie jeśli mogłaby temu zapobiec.

[I’m sorry that I couldn’t get to you.]
Było już po północy, gdy Innaya odwiozła Catherine do domu i prawdopodobnie dobrze po pierwszej, kiedy w końcu położyła się spać, po kilkunastu minutach spędzonych na zmywaniu przegniłej krwi z twarzy, na której miała ją od południa. Nie udało jej się znaleźć ani Matta, ani Foggy’ego, ani Vladimira, a sądząc po tym, jak blisko była ruin po wybuchach, uznała to za dobry znak. Razem z Catherine wyciągnęły ze strefy najwyższego ryzyka prawie tuzin psów i kilka kotów, a nawet gryzonia i fretkę, którym udzieliły pierwszej pomocy i porozwoziły je po najbliższych klinikach. To był dobry wieczór, dobry wyrzut adrenaliny, którego Innaya potrzebowała – już od dawna nie czuła się tak potrzebna i przydatna. A gdy w końcu położyła głowę na poduszce, usnęła tak szybko, że nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, co straciła. Mgła ogarnęła jej umysł i Innaya zaraz zapadła w sen, z którego zdecydowanie zbyt prędko wyrwał ją odgłos otwieranych drzwi.
[And I will swallow my pride…]
Mężczyzna wsunął się do mieszkania bezgłośnie i nawet drzwi przymknął najciszej, jak to było możliwe. Prześlizgnął się przez pokój dzienny i korytarz do sypialni. Kobieta leżała pod kołdrą na boku, z ręką przy twarzy, tyłem do niego. Podszedł bliżej. Nie było czasu do stracenia. Wyciągnął dłoń... i zanim choćby jej dotknął, już go pociągnęła, a spod poduszki wyjmowała nóż, żeby przyłożyć mu go do gardła. Wolną ręką wykręcił jej ramię – nie mocno, ale wystarczająco, by syknęła z bólu i upuściła broń. Ostrze opadło z brzękiem na parkiet.
Mężczyzna wbił kolano głębiej w miękki materac, utrzymując równowagę i jednostajny nacisk. Kobieta oddychała ciężko, wpatrując się w niego szeroko rozwartymi oczami. Nie krzyczała; wiedziała, że mógłby jej złamać rękę jednym ruchem, gdyby chciał. Puścił ją. Roztarła nadgarstek.
- Czego chcesz? – warknęła takim tonem, jakby miała zamiar zaraz wyskoczyć z łóżka, całkiem obudzona i gotowa do walki.
- Muszę ci coś powiedzieć – zaczął, wciąż nachylony nisko nad nią. Jeśli by czegoś spróbowała, przynajmniej będzie miał szansę ją powstrzymać. – Vladimir nie żyje. Przed śmiercią prosił, żebym ci o tym powiedział.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – rzuciła od razu. Oczywiste pytanie, dlatego miał już przygotowaną odpowiedź.
- Powiedział mi – odparł tak, jakby to było oczywiste. Kobieta milczała przez krótką chwilę.
- Vladimir nie wiedział, gdzie mieszkam – powiedziała w końcu z takim przekonaniem, że od razu było jasne, że nie złamałby go żadnym kłamstwem. Przeklął w duchu, próbując coś wymyślić. W najgorszym wypadku zawsze może wyjść i nigdy nie wracać.
Miał mętlik w głowie i dlatego, gdy dotarło do niego, że jej oddech nie jest już przyspieszony i że ona wpatruje się w niego wręcz badawczo, było już za późno. Zdołał jeszcze wyczuć szybki ruch ręki, zanim Innaya bezceremonialnie zerwała mu maskę z twarzy.
- Matt? – szepnęła, ale nie brzmiała na szczególnie zdziwioną. Powinien był się domyślić, że bez problemu rozpozna jego głos w ciszy pustego mieszkania. Odskoczył od łóżka jak oparzony i ruszył ku drzwiom ze szczerym zamiarem wrócenia do planu: „w najgorszym wypadku”.
- Matt! Nie, nie, nie, nie, nie, czekaj, stój... – Jej głos ciągnął się za nim, gdy wyplątała się z pościeli i dogoniła go w przedpokoju, zaskakująco szybko jak na nią po tak krótkim odpoczynku. Wciąż pamiętał niezliczone dni, gdy nie zdołała przespać swoich siedmiu godzin i potrafiła przez pół dnia plątać się po uczelni jak umarlak, z czego nie omieszkali się z Foggym nabijać nie raz i nie dwa. „Dziewczyno, ty się nie upodabniaj do swoich preparatów anatomicznych” – mówił wtedy Matt, a Foggy niezawodnie dodawał: „Chociaż w anatomii nic jej nie brakuje, tak jakbyś chciał wiedzieć”. Matt uśmiechnął się w głowie do wspomnień, już sięgając do klamki – i wtedy poczuł na ramieniu jej znajomy ciężar. Odwrócił się sztywno w jej kierunku.
- Matt, poczekaj... – szepnęła jeszcze zanim dostrzegła jego wyraz twarzy. Zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu i powiedziała jakby z podziwem: - Cholera... – Przewrócił oczami. A potem w końcu się opamiętała. – Matt, po prostu... Może po prostu usiądźmy i porozmawiajmy, co? – Musiała dostrzec, że szykował się znów do wyjścia, bo położyła mu dłonie na ramionach i zaczęła delikatnie mu je po nich przesuwać. Był prawie pewien, że po części po prostu chciała go czuć pod palcami.
Westchnął.
- Matt, naprawdę. – Jej głos z każdym słowem stawał się bardziej pewny i mniej zadyszany. W nozdrza, jakby znienacka, uderzył go zapach cytrusów i bzu. – Nie popełniajmy tych samych błędów, co kiedyś. Proszę... Nie jestem zła. Nic mi nie jest. Po prostu... nie wiem, czy zniosę patrzenie, jak znowu wychodzisz za drzwi. Więc, proszę, chodźmy do pokoju i porozmawiajmy. Dobrze?
Rozważał jej słowa przez dłuższą chwilę. Nie miał jej nic do powiedzenia. Na pewno nie miał zamiaru tłumaczyć jej wszystkiego od nowa. Nie cierpiał ciągle do tego wracać. Umiał, co umiał, i nie było sensu o tym opowiadać. Wyczerpał swój limit historii na ten miesiąc z Claire, wczoraj. Wsłuchał się w płytki oddech Innayi i desperackie bicie jej serca.
Wynoś się z mojego domu.
Bez słowa wyłuskał się spomiędzy jej dłoni i poszedł do pokoju. Jeszcze siadając na oparciu fotela mógł usłyszeć jej sfrustrowane westchnięcie. A może to była ulga?
Rany, co się z nim działo. Nawet nie mógł jej porządnie sczytać.
Innaya przyszła, ale ominęła go w milczeniu, żeby wyciągnąć z kuchennej szafki butelkę szkockiej. Pociągnęła łyk. Ostry zapach alkoholu dopłynął do niego mimo odległości. Następnie Innaya odstawiła whisky na miejsce i podeszła bliżej.
- No dobra – powiedział sucho. Najchętniej byłby teraz w drodze do siebie, zamiast jej opowiadać o swojej przeszłości. – Pewnie masz mnóstwo pytań.
- Tylko jedno – szepnęła. Znowu poniewczasie zorientował się, że ma łzy w oczach. – Jak zginął?
Matt nie zdołał powstrzymać opadającej szczęki, ale szybko się opamiętał i po chwili odparł:
- Poharatało go w wybuchach, a potem postrzelił go skorumpowany policjant. Siedzieliśmy przez pół nocy w piwnicy oblężonego budynku. – Nie dała najmniejszego znaku, żeby wiedziała, o czym mówił. – Kiedy uciekaliśmy, nie dał rady dalej biec i został z tyłu, żebym ja mógł się wydostać.
Innaya pokiwała wolno głową i przysiadła na brzegu ławy, jakby uszły z niej siły. Przez dłuższy moment sprawiała wrażenie, że chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej gardło miała zbyt ściśnięte, bo tylko skinęła ponownie, wzięła głębszy oddech i poszła napić się jeszcze szkockiej.
- Naprawdę nie chcesz wiedzieć nic więcej?... O mnie? – zapytał ze zdziwieniem, gdy zamknęła szafkę. Odwróciła się i przez moment tylko patrzyła na niego w milczeniu.
- Nie, Matt – powiedziała w końcu cicho. – Myślałam, że już wiesz, że nigdy nie zadaję dużo pytań. Szczególnie że wiem, jak to jest, gdy ktoś koniecznie chce wyjaśnień o czymś, o czym nie chcesz mówić. – Zabrzmiało to dość sugestywnie, ale potem parsknęła lekko, jakby to nie miało żadnego znaczenia. – Więc nie. Kiedyś będziesz gotów mi o tym opowiedzieć i na pewno wysłucham, a do tamtego czasu zadowolę się swoimi przypuszczeniami i logiką. Nie przejmuj się tym.
Nie odpowiedział, ważąc jej słowa. Tego się nie spodziewał, ale nie mógł powiedzieć, że mu nie ulżyło. Wyciągnął rękę i zaraz poczuł jej palce na swoich. Podeszła bliżej i położyła mu głowę na ramieniu, a on objął ją tak, jakby wcale nie poznała przed chwilą jego największej tajemnicy. Straciła dzisiaj przyjaciela i to się liczyło. Wszystko inne mogli rozwiązać kiedy indziej.
Och, kogo on próbował oszukać. Ciekawość, granicząca ze złością, wyżerała go od środka i wiedział, że jeśli ona mu zaraz czegoś nie powie, to prawdopodobnie skończy się tak, jak poprzednio – on będzie chciał to od niej wyciągnąć, a ona zamknie się w sobie i wyrzuci go za drzwi. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było niczego wymagać. Zacisnął palce na jej talii.
- W porządku? – szepnął po chwili. Pokiwała głową, z policzkiem ocierającym się o jego ramię, ale jakby słabo. Przez moment walczył ze sobą. – Innaya.
- Hm?
- Umarł odważnie... – mruknął. – I honorowo.
- Wiem – odparła. – I sam tego chciał; i w końcu zobaczy się z Anatolijem... – Pisnęła cicho, powstrzymując szloch. Przycisnął ją do siebie mocniej. – Tak jest lepiej...
I rozpłakała się kompletnie. Tylko na moment – jej palce zacisnęły się na jego bluzie gwałtownie, szarpiąc ją lekko, a potem równie szybko się rozluźniły. Podniosła głowę, choć wiedział, że nie patrzyła na jego twarz – bardziej w jakiś nieokreślony punkt na jego piersi. Przejechał dłonią po jej mokrym policzku.
- Cieszę się tylko, że chociaż pod koniec poznałeś go takim, jakim ja go znałam... – Wysiłek, jaki wkładała w to, żeby się znowu nie ropłakać, był wręcz namacalny. A wtedy sama musiała wyczuć jego napięcie, bo równie cicho zapytała: - Matt, czy wyczuwasz tatuaże?
- Czasami – odparł, nie do końca rozumiejąc, do czego zmierzała. Nim zdołał w jakikolwiek sposób zareagować, zsunęła nieco swoją luźną koszulkę i przyłożyła sobie jego dłoń do ramienia. Przez dłuższy czas jedynym, co miał pod palcami, była jej okrągła blizna na samym szczycie barku po tym, gdy kiedyś z nadmiernym entuzjazmem skoczyła mu na szyję i przyrżnęła w skrzynkę elektryczną na ścianie wydziału prawa. Widząc pewnie, że się na tym skupił, Innaya przesunęła jego rękę nieco dalej do tyłu i w końcu to poczuł – delikatne uwypuklenie na łopatce, które miało kształt jakby... rozety?
- Co to? – Nie zdołał się powstrzymać.
- Epolet kapitański Bratvy – mruknęła. Z początku nie zrozumiał. Bratvy, w sensie rosyjskiej mafii? Co Innaya mogłaby mieć z nią kiedykolwiek wspólnego? A gdy w końcu do niego dotarło pełne znaczenie jej słów, odsunął ją od siebie szybciej niż jakakolwiek myśl wpadła mu do głowy. I dopiero gdy bardziej pochyliła ramiona, jakby zwijając się w sobie, zdał sobie sprawę, jak bardzo ją to zabolało.
Usiadła z powrotem na ławie i nim zdążył przeprosić, już zaczęła mówić.
- Bratva zabrała mnie z domu, gdy miałam szesnaście lat. – Matt przeklął w duchu swoją cholerną głupotę i podejrzliwość. Byłby przygarnął ją z powrotem do piersi, ale coś powiedziało mu, że by tego nie chciała. – Mieli swoją „filię” w Londynie. Tam poznałam Vladimira i Anatolija, i przez długi czas zdawało mi się, że tylko oni mnie tam do cna nie nienawidzą. Stamtąd mam też karabin. Wytrenowali mnie sobie na snajpera, bo mieli wojnę z Jamajczykami. Ja naprawdę nie chciałam, Matt – jęknęła tak zbolałym głosem, że już nie przejmując się niczym, przykucnął przy niej i chwycił jej dłoń. Zaczęła bawić się jego palcami, jakby tylko to miało ją powstrzymać od płaczu. – Nie chciałam strzelać ani nikogo zabijać, tylko oni... Nawet nie wiesz, jak potrafią być przekonujący. A potem, gdy uciekłam, to wzięłam Savvy’ego ze sobą, bo wiedziałam, że od Bratvy się nie ucieka. – Wzięła głębszy oddech. Dłonie jej dygotały między jego palcami. – Dlatego tyle byłam w Finlandii. Miałam pojechać na jeden wykład na uniwersytecie w Helsinki, ale Bratva mnie namierzyła i musiałam ich najpierw zgubić, zanim mogłam... wrócić tutaj...
Jąkając się dotarła do końca, każde słowo mówiąc już coraz ciszej i jakby mniej chętnie. Wzrok miała utkwiony w ich splecionych dłoniach. Matt, przeklinając w duchu swoją głupotę coraz bardziej wulgarnie, ściągnął ją z ławy sobie na kolana i tak siedzieli na jej dywanie, wtuleni jedno w drugie. To rzeczywiście nie była jej wina. A on wszystko rozpieprzył, bo nie mógł po prostu dać sobie na spokój i jej zaufać. Wystarczyłoby, że by jej zaufał – jednej z dwóch osób w jego życiu, które naprawdę na to zasługiwały. A on, zamiast tego...
Westchnął, wtulając twarz w jej miękkie włosy. Przylgnęła do niego, już nie płacząc, a tylko kołysząc się w głębokich, bolesnych oddechach. Im dłużej rozważał to, co mu powiedziała, tym bardziej siebie nie cierpiał. Bratva znęcała się nad nią, żeby zmusić ją do współpracy; żeby zabijała dla nich ludzi. Innaya nie widziała swoich rodziców od dwunastu lat, bo na pewno nie naraziłaby ich na takie niebezpieczeństwo. Przypomniał sobie nagle tę bransoletkę w kształcie helisy DNA – jak poszedł do niej ją oddać i jak powiedziała tylko: „To był prezent od mojego taty”. A zachowała karabin jedynie po to, żeby móc się bronić. Nie mógł się nawet zdecydować, co było gorsze z jego strony – że rozniósł ich związek w strzępy przez bezpodstawne podejrzenia czy że tak długo musiała czekać i tyle musiała przejść, żeby w końcu zrozumiał. Gdyby tylko nigdy się nie rozstali...
Jęknął głucho i przeciągle na samo wyobrażenie. Mógłby ją ochronić. Mógłby się nią zająć. Mógłby pomóc jej uwolnić się od Bratvy. Ale nie. Odgrywał w głowie ich rozstanie raz po raz i z każdą kolejną pętlą zdawał sobie bardziej sprawę, jak duża była jego wina. Powinien był dostrzec, jak się czuła. Gdzie tam – on dostrzegł, że ją bolało samo patrzenie na ten karabin, że nie chciała o tym mówić, że bała się tego, jak się wściekł; ale odsunął to wszystko od siebie - bo złość była ważniejsza.
Przypomniał sobie też, jak wrócił wtedy do akademika i rozważał to razem z Foggym, jak doszli do wniosku, że to jej wina, bo przecież na pewno jest jakimś płatnym zabójcą, nie ma innego wytłumaczenia. Kurwa mać.
I im dłużej nad tym myślał, tym mocniej jego palce zaciskały się na jej bluzce i tym głośniejsze stawały się jego zdławione przeprosiny, które wyszeptywał raz po raz w jej ramię. A Innaya trzymała się go kurczowo bez słowa, jakby rozumiała wszystko, co działo się w jego głowie, i chciała pocieszyć go w równym stopniu, co szukać w nim pocieszenia.
Jak to wszystko zdołało się tak zgrabnie rozlecieć na kawałki? W wyobraźni stanął mu nagle wybuchający budynek Rosjan i Matt poczuł się już całkiem skończoną mendą.

[I’m saying goodbye…]
- Mamo? – rzuciłam, ledwo dotykając framugi przejścia do dużego pokoju.
- Hm? – mruknęła, nie unosząc wzroku sponad żelazka, dopóki nie odstawiła go na stojak. Wtedy spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, mimo że widziała pewnie tylko jakieś... pół mojej twarzy. Może. Najwyżej. – Co jest?
- Kiedy отец wraca? – Tata wyjechał gdzieś tam na wykład o historii filogenetycznej współczesnych gatunków i jak rozwój biotechnologii wpisuje się w jej poznawanie. Ja, przez głupią szkołę, nie pojechałam z nim, mimo moich słusznych argumentów, że przecież moje porażki czy sukcesy z pierwszej klasy liceum nie będą miały żadnego znaczenia w moim przyszłym życiu – ale kto by mnie słuchał. Więc zostałam w domu, ucząc się do klasówki z – o, ironio! – biologii; tata na szczęście obiecał, że powtórzy mi ten wykład, kiedy tylko będę chciała, i że na następny na pewno mnie weźmie, i do diabła ze szkołą. Obiecał, oczywiście, kiedy mama już nas nie słyszała.
- Powinien wrócić dzisiaj po południu, душенька – powiedziała ona tym swoim spokojnym głosem, który znałam od zawsze.
- A... A myślisz, że jak przyjedzie, to będzie miał jeszcze trochę siły, żeby mnie zabrać na konie?
- Przecież wiesz, że odpoczywa konno. Pewnie, że tak. – Uśmiechnęła się szerzej i jeszcze bardziej uspokajająco, a potem wróciła do prasowania. – Bierz się za naukę, jeśli chcesz gdziekolwiek iść. Nie puszczę cię, jak nie będziesz nauczona na jutro.
- Daj spokój, maamoo – jęknęłam. – To jest nudne. I pewnie tata wyjaśni mi to dużo lepiej.
- Co? Rozmnażanie grzybów? Wiesz, że tata się na tym nie zna.
- Ale może wytłumaczy mi mitozę i mejozę.
- Tłumaczył ci to już dwa razy, Инная. Teraz spróbuj nauczyć się tego bez książki i zobacz, czy przypadkiem nie pójdzie ci lepiej.
- Да, мама... – mruknęłam z adekwatnym entuzjazmem. Już miałam wracać do pokoju, ale pewna myśl wpadła mi do głowy. – Mamo, a skoro już jesteś w rozmownym nastroju...  to co dostanę na urodziny?
- Co? – Mama z początku chyba nie ogarnęła, o co pytam. Potem uśmiechnęła się podle. – Dowiesz się w swoim czasie, a teraz zjeżdżaj do nauki.
Przeklnęłam zdławionym głosem, tak żeby dla mamy brzmiało to jak nieartykułowane warknięcie, przyjęłam porażkę i poszłam do siebie. Do drzwi pokoju odprowadzał mnie cichy śmiech mamy. Dlaczego ta kobieta tak lubiła torturować mnie psychicznie?
Zdołałam przeczytać niecałe dwa zdania: „Większość grzybów może rozmnażać się zarówno bezpłciowo, jak i płciowo. Rozmnażanie bezpłciowe polega u grzybów...”, a potem moje myśli znów odpłynęły. Jak pójdę z tatą na konie, będę musiała go podpytać o ten prezent. Może będzie akurat na tyle zmęczony, że mi powie. Przez ostatni miesiąc dawałam rodzicom podpowiedzi, co chcę dostać, ale nie zawsze mogłam się upewnić, czy słuchali. A nawet jeśli założyć, że słuchali za każdym razem, to i tak jest to zasadniczo loteria tymi kilkunastoma rzeczami, o których im wspomniałam. Moje siedemnaste urodziny będą pojutrze, a ja dalej nie wiem, co dostanę. Hańba. Opuściłam się w tym roku w naszej grze w „Kto pierwszy zardzewieje?”, tradycyjnie startującej przy każdej okazji, przy której dostaje się prezenty.
A co, jeśli przegram? Wyprostowałam się, unosząc głowę znad książki. Zdążyłam w tym czasie przeczytać półtorej strony tekstu, z którego ни чёрта do mnie nie dotarło. Muszę się dowiedzieć dzisiaj, co mi rodzice kupili, a jak nie, to jutro przeszukam ukradkiem cały dom. Inaczej będę musiała być dla nich całkiem i niesarkastycznie miła aż do Świąt. Zgroza.
Rany, muszę się uczyć. Miałam jakieś nieodparte przeczucie, że mama nie blefowała, gdy mówiła, że mnie nie puści, jeśli nie będę umieć na ten durny test. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby postanowiła przepytać mnie z książki, dopóki nie byłaby zadowolona. Tak, zdaje się mieć dzisiaj taki upierdliwy humor. W wyobraźni poczułam zapach koni i usłyszałam te ciche skrzypnięcia skórzanego siodła; westchnęłam i zabrałam się do nauki.
Naprawdę chcę już na konie. To głupie, że mieszkamy dosłownie trzysta jardów od stadniny, a mija już drugi miesiąc, jak nawet nie siedziałam w siodle. Przez moment zastanawiałam się, czy jazda w terenie z ojcem i jego życiowymi morałami jest warta zakwasów na udach, jakie mnie potem nieuchronnie czekają. Uznałam, że tak. Trzeci miesiąc bez koni prawdopodobnie skończyłby się dla mnie jakimiś problemami natury psychiczno-emocjonalnej. Nie moja wina, że potrzebuję kontaktu ze zwierzętami jak powietrza.
Cholera, uczyć się!
Zanim jednak znalazłam w podręczniku moment, w którym wiedza przestała do mnie docierać, i zaczęłam czytać od nowa, zabrzmiał nasz dzwonek. Dosłownie trzy sekundy później ktoś zapukał, czy raczej przywalił pięścią w drzwi kilka razy. Wyjątkowo niecierpliwy człowiek, najwyraźniej. Pomyślałam, że może powinnam sama iść otworzyć, ale po pierwsze, nie chciało mi się ruszać tyłka, a po drugie, już słyszałam, że mama odstawia żelazko i idzie do drzwi, mamrocząc coś o Scotland Yardzie. Przecież nie będę jej wchodzić w drogę.
Konie. Tata. Prezent. Uczyć się! Warknęłam pod nosem. Cały mój plan, żeby wygrać z rodzicami, zależał od, no cóż - seksu grzybów. Grzybów! Cudownie.
Z przedpokoju dobiegł mnie tak prawdziwie potoczny rosyjski, jakim mama nigdy nie mówiła i jaki słyszałam tylko raz w życiu – gdy miałam osiem lat i pojechaliśmy na Syberię odwiedzić jej rodzinę w Jeziewcu. Przez to rozumiałam tylko sens rozmowy, czy raczej monologu – jakiś mężczyzna oczekiwał od mamy zwrotu jakiegoś długu... sprzed dwudziestu lat? Rany, serio? Dopiero sobie przypomnieli?
- Nie mam teraz wszystkiego – rozległ się płaczliwy rosyjski mamy. – Błagam, przyjdźcie za kilka dni... Jak mój mąż wróci, to skądś wszystko weźmiemy, i wtedy...
- Nie!... już, teraz... – tyle zrozumiałam z szybkiego, wściekłego wywodu mężczyzny. Jego głos brzmiał bezlitośnie. – Dwieście tysięcy... Przyszedł czas...
Dwieście tysięcy funtów?! W co matka się wpakowała? Rodzice musieliby pewnie sprzedać mieszkanie, samochód i pół dorobku, żeby sprostać takim wymaganiom. Okej, to był dobry powód, żeby ruszyć tyłek.
Najciszej, jak to było możliwe, wyjrzałam zza framugi drzwi od mojego pokoju i przykucnęłam nisko przy podłodze, żeby mnie tak łatwo nie dostrzeżono. Na klatce schodowej stało trzech postawnych, groźnie wyglądających mężczyzn. Zbluzgałam ich w myślach. Gdyby był tylko jeden, może dałabym radę mu przyłożyć wystarczająco mocno, żeby zamknąć drzwi na klucz, zanim by się w ogóle zorientował, co się dzieje; a przy odrobinie szczęścia skopałabym go ze schodów i skręciłby kark. Ale z trzema nigdy bym sobie nie poradziła. Warknęłam, czując, jak złość się we mnie przelewa. Nie po to uczyłam się karate od dziesięciu lat, żeby patrzeć biernie, jak ktoś denerwuje moją matkę.
- Mamo, wszystko w porządku? – zapytałam najczystszą z angielszczyzn, wychodząc z pokoju. Mężczyzna na przedzie przeniósł na mnie spojrzenie wygłodniałego drapieżcy. Przeszedł mnie dreszcz, ale nie dałam nic po sobie poznać.
- A to kto? Twoja córka? – zapytał zjadliwie. Mama wyglądała, jakby miała zaraz albo zemdleć, albo paść na kolana i szlochać. Serce mi się ścisnęło na ten widok i tylko bardziej chciałam wyrzucić tych drani z domu, choćby i siłą. Omiotłam ich wzrokiem, szukając słabych punktów, ale zobaczyłam tylko pistolety za ich paskami; ten po lewej miał dwa. Poczułam, że blednę.
- Widzisz, kochanie – powiedział mężczyzna po angielsku, tak tragicznie, że nie rozumiało się go dużo łatwiej – twoja mama tutaj ma długi wobec mojego dowódcy. – Zdążyłam zanotować w głowie, że nie powiedział „szefa”, zanim zbliżył się do mnie na dwa kroki. Mama zaczęła płakać i błagać go o litość. Zacisnęłam zęby, choć złość we mnie przerodziła się we wzrastające przerażenie. Serce tłukło mi się w piersi jak szalone, niczym tupot tysięcy kroków spanikowanego tłumu. – I myślę, że skoro nie może zapłacić, no wiesz, na papierze, tak jak trzeba, to może po prostu weźmiemy sobie coś wartego mniej więcej tyle samo, no nie? To pewnie zadowoli naszego kapitana. Andrei?
- Да, Mikhaił – mruknął ten z dwoma pistoletami, podchodząc bliżej. Potem, na jakiś znak, którego nie dostrzegłam, chwycił mnie z włosy i pociągnął do drzwi. Krzyknęłam, czując się tak, jakby ktoś zdzierał mi skalp z czaszki; mama rzuciła się na nich, ale trzeci przytrzymał ją przy ścianie, gdy Andrei i Mikhaił wyciągali mnie na klatkę przy akompaniamencie jej wrzasków i płaczu. Ostatnim, co zobaczyłam, zanim założyli mi czarną przepaskę na oczy, były zamykające się czerwone drzwi mojego dawnego domu.

[Say something, I’m giving up on you.]
Matt, odzyskawszy spokój, przeniósł się powoli na fotel, wciąż trzymając Innayę w objęciach. Poczuł jej uśmiech na policzku, gdy wymacywał oparcie i sadzał ją sobie z powrotem na kolanach. A potem opowiedział jej wszystko.
Mówił długo: o śmierci jego taty i o tym, jak matka go nie chciała, przez co trafił do sierocińca; jak Stick zabierał go stamtąd, żeby go trenować, a potem odejść bez słowa prawdziwego wyjaśnienia; jak potem próbował, naprawdę próbował nigdy więcej nie walczyć, jak poszedł na studia i spotkał Foggy’ego, a potem ją; i jak mimo to życie zmusiło go do działania – jak z czarną przepaską na oczach stłukł swoją pierwszą szuję i w końcu poczuł, że nie błądzi jak ślepe dziecko we mgle. Nie powiedział jej tylko, jak postrzega świat. Nie cierpiał o tym mówić. A do tego miał nieprzemożne wrażenie, że Innaya wiedziała już od dawna.
A ona słuchała go przez cały czas, bez słowa, reagując tylko biciem serca i rytmem oddechu zmieniającym się z każdym kolejnym zdaniem. Później długo trwali w milczeniu, oboje zatopieni w myślach; aż w końcu Innaya zsunęła się z jego kolan, żeby rzucić okiem na godzinę.
- Piąta – powiedziała z cicha i przeciągnęła się. – Nie ma sensu wracać do łóżka. – I z figlarną nutą w głosie: - Chodźmy się wykąpać.
- Teraz? – zapytał Matt ze zdumieniem, choć nie był do końca pewien, czy to właśnie ta część jej propozycji najbardziej go zdziwiła.
- A dlaczego nie? – Wzięła go za rękę, żeby wyciągnąć go z fotela. – Co, masz coś pilnie do załatwienia o piątej rano?
- Oczywiście, że nie, ale...
- Och, Matt, daj spokój. – Pociągnęła go w stronę łazienki. – Chodź i nie dyskutuj.
Poddał się więc: poszedł i dalej nie dyskutował. Dłoń Innayi była smukła i jakby delikatna, choć najpewniej mogłaby połamać mu palce, gdyby przyszło jej to do głowy. Nie mógł zdecydować, czy bardziej mu się to podobało, czy bardziej go przerażało.
Najpierw poczuł coraz intensywniejszy zapach bzu i cytrusów, i wmieszanego w nie fiołka. Na wprost znajowała się wnęka z pralką i suszarką, po lewej umywalka i toaleta. Z prawej, gdy tylko weszli, dobiegł go szum wody w wannie – był prawie pewien, że miała składane szklane obudowanie prysznicowe.
Innaya, nie czekając ani nie przejmując się zupełnie, zaczęła zrzucać z siebie ubrania. Matt zadrżał – absurdalnie, kiedy jednocześnie uderzyła go fala gorąca. Nie widział jej, oczywiście, ale opuszki jego palców wciąż pamiętały gładkość jej skóry, miękkość jej włosów, kształty jej ciała. Mógł sobie z łatwością wyobrazić, jak oszałamiająco musiała teraz wyglądać.
I wtedy dopiero dotarło do niego, że ona stoi tam naga. Tak blisko, że naprawdę mógłby jej dotknąć, nie wychylając się zbytnio. Mógłby schwycić ją w pasia i przyciągnąć do siebie, i poczuć jej skórę pod palcami, jej ciało przy swoim. Innaya rozebrała się przed nim bez skrępowania, bez strachu – swobodnie jak jeszcze nigdy dotąd. Boże.
Choć z pewnością dostrzegła konsternację na jego twarzy, Innaya bez słowa wsunęła się do wanny – usłyszał delikatny plusk i jej stłumiony jęk, westchnięcie wręcz, gdy zanurzała się w gorącej wodzie. Z trudem zapanował nad odruchem. Serce Innayi zabiło jakby mocniej – czyżby to też zauważyła?
Dopiero w tej chwili dotarło do niego, że ani razu, od kiedy wstała z łóżka, nie zapaliła światła. Księżyc zbliżał się do nowiu, więc musiał panować tu kompletny mrok. I jakkolwiek nie było niczym zdumiewającym, że umie poruszać się po ciemku we własnym mieszkaniu, to wciąż... Nie dotknęła ani jednej framugi, nie chybiła, gdy odkładała ubrania na półkę nad pralką; do diabła, ona poprawiła chodniczek w łazience, zaraz zanim Matt wszedł. A teraz mógłby przysiąc, że doskonale widziała i sczytywała jego twarz.
- Poczekaj chwilę – mruknęła cicho, bo wiedziała, że i tak usłyszy. – Nalałam trochę zbyt gorącej wody.
Nie odpowiedział. Jedynym logicznym wyjaśnieniem byłoby, że ona widzi w ciemności jak kot. Przeszukał w pamięci wszystkie momenty, gdy spotykali się na studiach. Zawsze spała przy zasuniętych zasłonach, ale to akurat nie było nic dziwnego – choć gdy teraz się nad tym zastanawiał, miało głębszy sens. Zawsze nosiła ze sobą okulary przeciwsłoneczne – kolejna rzecz, która nie wydawała mu się wtedy niczym szczególnym, ale teraz żałował, że nie zapytał, jak ciemne były jej szkła. A gdy siedzieli razem wieczorami, nigdy nie zwracał uwagi, czy żarówki gorzały ciepłem światła.
- Dobra, wchodź. – Usłyszał uśmiech w jej głosie i działało to prawie tak zachęcająco, jak to, co miał w głowie. Mimo to zawahał się, próbując otrząsnąć z siebie poczucie, że nie powinno go tu być. No, może niechcący ustawił się nieco bardziej w stronę drzwi. Nie umknęło to jej uwadze. – Matt?
- Hm? – tylko na to mógł się zdobyć. Jeszcze chwila i ona pomyśli, że najchętniej byłby teraz gdzie indziej. Czuł to, ale nie wiedział, co innego mógł zrobić.
- Rozbieraj się i chodź – powiedziała tak rozkazującym tonem, że kompletnie wybiła go z rytmu. To zdecydowanie nie była ta sama Innaya, którą znał cztery lata temu. Nie ruszył się o cal, drgnął tylko lekko, gdy dotknęła jego dłoni mokrymi palcami. Woda rzeczywiście nie była zbyt gorąca.
Innaya cofnęła się i wydała z siebie poirytowane westchnienie.
- Matt, czyli, kiedy naga kobieta siedzi w wannie, mokra i pokryta pianą, i zaprasza cię, żebyś do niej dołączył, to twoim pierwszym instynktem jest wyjść? I teraz próbujesz się powstrzymać, żebym się nie zezłościła?

- No właśnie jest idealnie odwrotnie – odparł cicho. Serce Innayi podskoczyło delikatnie ze wzruszenia, przełknęła ślinę; a mimo to zaraz pokręciła pobłażliwie głową i podniosła się na kolana, łapiąc równowagę w wodzie. Potem przyciągnęła go bliżej i zaczęła sama go rozbierać, posykując lekko za każdym razem, gdy odkrywała kolejne siniaki, rany i blizny. Żałował, że nie mógł spojrzeć w dół na nią, ocenić wyrazu jej twarzy, zobaczyć, czy nie ma łez w oczach i czy nie wygląda, jakby robiła to wszystko wbrew sobie. Jej dłonie lekko drżały, gdy podwijały jego bluzę, ramiona miała napięte – już miał ją powstrzymać i wyjść, gdy nagle pojął. Tak naprawdę wcale się nie zmieniła. Wciąż zmuszała się do dyskomfortu, stawała twarzą w twarz ze strachem, próbowała pozwolić sobie coś do niego poczuć. Tak samo, jak dawniej, walczyła z samą sobą, z tym, co ją spotkało – czy raczej z tym, co jej uczyniono. Teraz tylko zaczynała wreszcie powoli wygrywać.