[We could just go home right now, or maybe we could
stick around.]
Jego ramiona owinęły
się wokół jej talii tak delikatnie, jakby wciąż bał się ją skrzywdzić. Odchyliła
głowę na jego bark z westchnieniem, wiodąc dłońmi w dół jego rąk. Matt wtulił
twarz w jej włosy, tak jak zawsze. Poczuła pod palcami, jak napięły się jego
mięśnie, gdy przycisnął ją mocniej do siebie.
Była mocno za krótka
jak na swoją dużą wannę, w której mieścili się oboje ze sporym zapasem, i
zjechała nieco niżej; ciepła woda oblała ją ze wszystkich stron... Zrobiło się
tak przyjemnie błogo...
- Nie przysypiaj mi
tu – mruknął jej Matt do ucha, wciąż mocno ją trzymając. Otrząsnęła z siebie tę
senność i usiadła prosto, przez co tylko bardziej przylgnęła plecami do jego
piersi. Matt nie ruszył się nawet o cal.
- Innaya, co to? –
szepnął nagle, zaniepokojony.
- Hm? Co?
Zamiast
odpowiedzieć, Matt wykręcił rękę i wsunął ją między nich, próbując dotknąć tego,
co wyczuł wcześniej na jej plecach. Wiedziała, że zrobił to z przyzwyczajenia,
nawet się nad tym nie zastanawiając – ale i tak odskoczyła jak oparzona, aż
klęczała przodem do niego prawie po drugiej stronie wanny. Oddychała ciężko.
- Innaya – rzekł
Matt już innym głosem – co to jest?
- Nic – odparła
automatycznie.
- Na pewno ni... –
zaczął, ale przerwała mu szybko.
- Nic, o czym
chciałabym, żebyś wiedział.
Matt zamilkł; jego
twarz nie wyrażała nic. Innaya powoli się uspokajała, ale wciąż czuć było
napięcie wiszące w powietrzu. Przeszedł ją dreszcz.
- Ja po prostu... –
zaczęła, wpatrując się w spienioną wodę – To nie jest... Po prostu chcę o tym
zapomnieć. Nie chcę musieć o tym myśleć, przypominać sobie tego, jak to się
stało, ani... ani przeżywać tego na nowo.
- Nie musisz –
odparł z takim spokojem w głosie, że prawie się popłakała. – A przynajmniej nie
sama. Więc, Innaya, możesz dalej o tym nie myśleć albo możesz oprzeć się na
mnie i spróbować się z tym zmierzyć. – Dotknął jej dłoni. – Nie jesteś sama.
Uniosła na niego
wzrok. Odetchnęła głębiej. Jego puste oczy skierowane były na jakiś punkt po
jej prawej, ale nie obchodziło jej to. Wiedziała, że tak naprawdę patrzył
prosto na nią.
Skinęła powoli głową.
Zgarnęła na wpół mokre włosy na lewe ramię. Wolno, bardzo wolno, przysunęła się
bliżej do Matta, aż w końcu owinęła ręce wokół jego szyi. Przylgnęła do niego
nagą piersią; a na udzie poczuła, że nie pozwolił sobie się tym w ogóle
przejąć. Wtuliła twarz w jego szyję, próbując powstrzymać budzące się w gardle
łkanie.
Matt delikatnie
przesunął palcami w górę jej biodra, tak jak sunie się dłonią po koniu, żeby dać
mu znać, gdzie się jest. Potem, w końcu, zaczął z wolna poznawać jej plecy –
wiódł opuszkami wzdłuż każdej blizny, w dół każdego ubytku. Nagle objął ją jedną
ręką i mocno przytulił, drugą wciąż sunąc po tym pejzażu nieszczęścia, jaki
miała wymalowany na grzbiecie czarnym, skórzanym batem.
- Innaya, co się
stało? – usłyszała zbolały głos przy uchu.
- Mówiłam ci... –
szepnęła tak cicho, że sama ledwie się słyszała – że potrafią być bardzo...
przekonujący.
Długi, długi czas
później w końcu dotarło do niej, że Matt już tylko ją obejmował, nie badając
ani nie dotykając jej blizn. Otarła twarz z łez, których wylania nie mogła
sobie przypomnieć i poruszyła się lekko, by wyłuskać się z jego ramion.
Wypuścił ją bardzo niechętnie – kątem oka złapała jego zmartwiony wyraz twarzy,
zanim skierowała wzrok w bok.
- Jak to możliwe, że
wcześniej tego nie zauważyłem? – szepnął jakby do siebie, i miała wrażenie, że
nie pierwszy raz.
- Starałam się. – I
zaraz przypomniała sobie, jak zawsze unikała jego rąk, gdy nie była ubrana, jak
zawsze pilnowała, żeby bluzka jej się nie podwinęła... Czasem nawet już o tym
nie myślała. - Jesteś pewny, że woda nie jest dla ciebie za gorąca? – zapytała
cicho. – Mam... mam wrażenie, że...
- To dlatego, że się
zdenerwowałaś – powiedział miękko, choć na pewno zdawał sobie sprawę, że ona
doskonale to wie. Mimo to nie zezłościła się, tylko skinęła głową i przełożyła
się na bok, kładąc głowę z powrotem na jego ramieniu. Pocałował ją w czoło, a
potem nagle spytał: – Pamiętasz, jak kiedyś na studiach źle się czułaś i
udawaliśmy, że byłaś prawie nieprzytomna?
- Kto udawał, ten
udawał – odparła mrukliwie, ale zaraz trochę się rozpogodziła. – Dobrze, że nie
było więcej ludzi. Dalej nie rozumiem, jak ty mnie wtedy niosłeś, kiedy ja
próbowałam cię prowadzić... A nie, chwila, przecież rozumiem. – Spojrzała na
niego zamyślona.
- A potem myłem ci
włosy, bo byłaś zbyt zmęczona, żeby zrobić to sama.
- Tak, i musiałam ci
sama wlać szampon na rękę, bo było późno i nie mogłeś znaleźć odpowiedniej
butelki. – Uśmiechnęła się do wspomnień; a potem on nagle wyciągnął dłoń.
[Just one more
drink...]
- Innaya, wiem, że cię wkurzają ci ludzie, ale czy oni
też muszą to wiedzieć? – szepnąłem do niej, bardzo cicho, po kolejnej kolejce,
którą przechyliła dosyć niemrawo.
- To nie tak, tylko... Może trochę. – Przeczesała ręką
włosy, ciężko wydychając, wręcz wyrzucając z siebie powietrze. – Ale głównie po
prostu źle się czuję, Matt.
- Powinnaś była wcześniej powiedzieć – odparłem,
dotykając jej czoła, szyi, policzków, po czym pocałowałem ją delikatnie. Nawet
jej usta były cieplejsze niż zwykle. – Nie wyciągałbym cię na wyjście z moimi
znajomymi.
Udało mi się ją lekko podenerwować, więc ożywiła się,
żeby mnie zrugać.
- Po pierwsze, nie wyciągnąłeś mnie nigdzie, tylko
zaproponowałeś, a ja się zgodziłam; a to dlatego, że wcześniej nie czułam się
tak źle. – Prawie wsadziła mi palec w twarz. – A poza tym żadne z nas nie mogło
wiedzieć, że akurat teraz mi się pogorszy. Po prostu... coś tutaj mnie dławi. I
jest strasznie gorąco.
Pub „Jednooki Kruk” nie posiadał najwyraźniej
działającej klimatyzacji, bo przy małym tłumie zapełniającym wszystkie stoliki,
całą długość baru i pewnie większość pozostałego miejsca, było rzeczywiście
dość duszno; a wentylator nadający na najwyższych obrotach na półce za barem
wcale nie przynosił efektów. Do tego wszędzie dominował odór alkoholu i potu.
Szczerze powiedziawszy, gdybym nie miał dobrego towarzystwa w osobach
Foggy’ego, szczerzącego się do mnie z drugiej strony stołu, i Innayi – i, no
dobra, nawet ludzi z naszego roku na prawie – sam nie mógłbym tu wytrzymać. Ale
wcale nie było bardzo gorąco – z otwartych na oścież okien sączyło się chłodne
wieczorne powietrze, nawet jeśli nie w ilości wystarczającej, by rozpędzić
duchotę.
Serce Innayi biło dziwnie słabo, ale szybko; od czasu
do czasu przeskakiwało w rytmie, jakby brakowało mu siły na uderzenie.
- Hej, gołąbki, wszystko gra? – rzucił Foggy ze
swojego miejsca. Machnąłem na niego ręką, żeby dał mi chwilę, gdy Innaya
posłała mu spojrzenie, które nie mogło oznaczać nic dobrego.
- Chcesz wrócić do akademika, położyć się? – spytałem
jej spokojnie. Jej serce zatrzepotało z wdzięcznością, jeszcze zanim
przytaknęła niepewnie.
- Ale... nie chcę cię odrywać...
- Przestań. Oni nie są warci tego, żebyś siedziała tu
w takim stanie. – Wstałem, ucinając jakąkolwiek dalszą dyskusję. Przy stoliku
zrobiło się cicho, gdy wszyscy zwrócili na mnie twarze. – Innaya źle się czuje
– wyjaśniłem tylko – więc się zbieramy.
- Co, za dużo wypiła? – rzucił już mocno rozbawiony
Jimmy, którego wszyscy nazywaliśmy Szklanką: po pierwsze dlatego, że miał na
nazwisko Glasser, a po drugie, bo rzadko widywało się go bez jakieś w ręku,
metaforycznie mówiąc. Innaya oparła się na mnie ciężko.
- Niee – powiedział Foggy i zaczął swoje tłumaczenie,
żeby ułatwić nam ucieczkę. Jego nadmiernie donośny głos od razu przykuł uwagę
Szklanki i reszty zgromadzenia, kiedy ja ukradkiem wyprowadzałem Innayę z pubu.
Powietrze było tak przyjemnie rześkie i chłodne w
porównaniu z zaduchem ze środka, że oboje od razu zaciągnęliśmy się nim jak z
butli tlenowej. Innaya wsparła się na mnie, chyba nawet nie zdając sobie z tego
sprawy, i tak ruszyliśmy spokojnym krokiem w stronę kampusu. Nieliczni o tej
porze przechodnie mijali nas, dzięki Bogu, obojętnie, być może nie zauważając,
że coś jest nie tak z tym, kto tu kogo prowadzi.
- Nie wyjąłeś laski – zauważyła nagle Innaya tonem,
który oznaczał pewnie lekkie zaciekawienie. Nie chciało mi się wierzyć, że z
taką gorączką byłoby ją stać na cokolwiek innego.
- Mam już jedną pod ręką – odparłem tylko zawadiacko,
lekko ściskając ją w talii. Mruknęła coś zadowolona i nie drążyła dalej tematu.
Zamiast tego zaczęła cichym głosem dawać mi wskazówki, gdzie i jak iść.
Pocałowałem ją w czoło z pobłażliwością, której miałem nadzieję, że nie
zauważyła.
- W pra... Ups. – Weszliśmy na kampus i dopiero teraz
przypomniałem sobie, że Epsilon ma otwartą dla wszystkich imprezę na
dwudziestolecie istnienia. I z tego właśnie powodu cała ta część kampusu była
zapełniona nieprzebytym tłumem studentów. Zacząłem zastanawiać się, jaką inną
drogą moglibyśmy przejść, ale wtedy Innaya wyciągnęła mi laskę z wewnętrznej
kieszeni i po rozłożeniu wcisnęła mi ją do ręki, a potem od razu uwiesiła się
na mnie tak, jakby miała mi zaraz zemdleć w ramionach – była przy tym niezwykle
przekonująca, choć w tym stanie pewnie nie kosztowało jej to wiele wysiłku.
Postukując najgłośniej jak mogłem, ruszyłem w tłum,
mrucząc jakieś „Sorry, sorry, zróbcie przejście” – ludzie rozstępowali się
przed nami jak masło pod nożem. Niektórzy oferowali nawet, że nam pomogą, ale
byli już bardziej wstawieni niż ja, więc grzecznie odmawiałem. Innaya przez
cały czas nie odzywała się słowem, ewentualnie pojękiwała jakimiś
nieartykułowanymi dźwiękami, pokazując mimo to dość jasno, jak bardzo boli ją
głowa albo brzuch, albo coś tam.
Po kilku chwilach przedostaliśmy się na drugą stronę
akademika Epsilonu i powiedziałem Innayi, że może przestać udawać.
- Ale tu mi wygodnie... – jęknęła zawiedziona, z głową
prawie że przyklejoną do mojego ramienia. Pchnięty jakimś przebłyskiem emocji
odrzuciłem rozsądek i schowałem laskę, po czym podniosłem Innayę na ręce,
wyrywając z jej ust okrzyk zdziwienia. Ruszyłem powoli do naszego akademika.
- Co? Nie, Matt, no co ty? Nie wygłupiaj się, mogę
sama iść... – Ale mimo to kurczowo uchwyciła się mojej bluzy na karku.
Uśmiechnąłem się.
- Ty mi lepiej mów, gdzie ja idę, a nie protestujesz –
odparłem spokojnie.
- Zginiemy straszną śmiercią – mruknęła jeszcze, ale
rzeczywiście po chwili zaczęła kierować mnie w stronę akademika. Słuchałem jej
tylko jednym uchem; szczególnie że w którymś momencie, wskazując na wprost,
gdzie była ściana, kazała mi iść w lewo, kiedy nasze pokoje były w prawo. Nie
posłuchałem ani jednej, ani drugiej wskazówki, i chyba to zauważyła, bo uniosła lekko głowę i
zmierzyła mnie wzrokiem. Udałem, że tego nie widzę.
W końcu jednak dotarliśmy na miejsce; Innaya dłuższą
chwilę szukała klucza po kieszeniach. Kiedy już dostaliśmy się do pokoju,
stanęła na środku, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
- Kładź się do łóżka – powiedziałem, jak mi się
zdawało, głosem nieznoszącym sprzeciwu.
- Nie mogę... – odparła jękliwie. Widząc zapewne mój
pytający wyraz twarzy, dodała: - Muszę umyć chociaż włosy.
Od razu było jasne, że bez względu na to, co powiem,
Innaya nie odpuści. Zupełnie nie dało się z nią rozmawiać, kiedy tak biło jej
serce. Westchnąłem ciężko.
- No dobrze. Chodź.
Powlokła się za mną do łazienki, ale wciąż wyraźnie
niezadowolona. Złapałem za krzesło od biurka po drodze.
- Matt, ale ja nie dam rady się nawet schylić, a gdzie
jeszcze...
- Cicho bądź i siadaj. – Postawiłem krzesło przy
brodziku prysznica. Usiadła, ale ledwo powstrzymała się od skrzyżowania ramion.
Cholera, nie powinienem jej denerwować. – Pomogę ci – powiedziałem więc
delikatniej. – Zdejmij bluzkę, bo się zamoczy.
- Nie, w porządku – burknęła. – Zostanę tak.
- Innaya, czy ty się mnie wstydzisz? No daj spokój.
- To poczekaj. – Jej głos był coraz bardziej
naburmuszony. Poszła do pokoju i po chwili wróciła ubrana w swoją dużo bardziej
przylegającą koszulkę od piżamy. Pacnęła z powrotem na krzesło. Zdążyłem w tym
czasie nawet znaleźć odpowiednią temperaturę wody.
- Która butelka to szampon? – spytałem, a ona ze
złością w głosie odparła:
- Ta, z której pachnie tak, jak z moich włosów.
- Dobre sobie. – Uszczypnąłem ją w ramię za karę. –
Używasz trzech zapachów. Połowa z tego, co tam stoi, pachnie tak, jak twoje
włosy.
- Dobra, dobra. – Musiałem złapać ją za ramię, bo
wychyliła się niebezpiecznie, żeby wziąć jedną z butelek stojących w prysznicu.
– Proszę. Czy teraz możesz mi już powiedzieć, co kombinujesz?
- Odchyl się – odparłem tylko. Jej nieufność można
wręcz było wyczuć w powietrzu. Jednak kiedy schwyciłem jej kark, żeby
podtrzymać jej głowę, a drugą ręką włączyłem prysznic i zacząłem polewać jej
włosy ciepłą wodą, poddała się, westchnęła i tylko usadziła się wygodniej na
krześle. Brzmiało to tak zmysłowo, a jej usta rozwarły się tak delikatnie, że
nie mogłem się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Zatopiłem się głęboko w jej
ustach, zachłannie i pewnie. Znów, jak zwykle, miałem wrażenie, że przechodzi
ją dreszcz, a jej mięśnie napinają się ledwo zauważalnie, jakby chciała się
wyrwać; a potem jej dłoń lekko spoczęła na moim ramieniu, żeby mi dać do
zrozumienia, że mam nie przestawać.
- Będziesz musiała nalać mi szamponu na dłoń –
powiedziałem cicho, kiedy się od niej oderwałem. Na jej ustach czaił się
uśmiech, ale już nie dyskutowała. Wmasowywałem pianę w jej włosy spokojnymi
ruchami, czując dosłownie pod palcami, jak jej kark się rozluźnia, jakby ufała
mi coraz bardziej i poddawała się moim zabiegom.
- Ale wiesz – mruknąłem – nie idziesz jutro na
ćwiczenia. Idziesz do lekarza.
Spięła się momentalnie, aż drgnąłem ze zdziwienia.
- Nie, tam, samo przejdzie... – odparła niby
beztrosko, ale jej głos był zmęczony.
- Innaya, masz czterdzieści stopni!
- Skąd wiesz? Widziałeś termometr?
- ...Przecież czuję, że jesteś rozpalona. –
Przewróciłem oczami.
- Nie jestem... Wcale nie... mam ochoty...
I zasnęła. Dokończyłem myć jej włosy, dokładnie tak,
jak chciała; potem zaniosłem ją do łóżka, już zastanawiając się, o której tu
jutro przyjść, żeby zdążyć zaciągnąć ją do lekarza, choćby siłą, zanim zaczną
się zajęcia.
[Here’s to us, here’s to love!]
Jego palce masowały
jej skórę tak delikatnie i z takim wyczuciem, że Innaya poddała mu się i na
moment zapomniała nawet, gdzie była. Od czasu do czasu zahaczał o jej mokre,
nieco niesforne włosy, ale zaraz zręcznie się z nich wyplątywał i powracał do
swoich spokojnych ruchów.
- Innaya? – spytał w
którymś momencie.
- Hmm?
- Czy mi się wydaje,
czy światło jest zgaszone?
- Mhm...
- Czy ty widzisz w
ciemności?
Drgnęła, dopiero
zorientowawszy się, o co właściwie pytał.
- Innaya, czy oni
trenowali cię, żebyś dla nich strzelała w ciemności?
- Matt...
- Nie, nie – dodał
szybko, przytulając ją, kiedy wyczuł, że się spięła. – Już skończyłem z
domysłami, naprawdę. Chcę tylko wiedzieć.
Pokiwała więc głową,
pocierając spienionymi włosami o jego szorstki policzek i zatopiła się w jego
objęciach. Nie powiedziała ani słowa i Matt chyba zrozumiał, że wyczerpała swój
limit. Zanurzyła się, żeby opłukać włosy – Matt asekurował ją, żeby się nie
podtopiła – ale gdy tylko się usadowiła z powrotem przy nim, podjął temat.
- Masz mnie już
dość, nie? – spytał. Innaya rzuciła mu badawcze spojrzenie, zupełnie nie
rozumiejąc, co może mieć na myśli. Wtuliła się w niego bez słowa; westchnął.
- A co powiesz na
to, żebyśmy po prostu zrobili sobie przerwę i nie rozmawiali? – zaproponował,
choć jednocześnie wysunął się spod niej, żeby wyjść z wanny. Zaczął się
ubierać.
- Dlaczego?
- Odpoczynek?
Żebyśmy mogli oboje przetrawić tę noc? Powiedzmy, przez tydzień.
Przytaknęła powoli,
zamyślona. – W sumie, i tak pojutrze jadę z Catherine na konferencję w Toronto
na cztery dni.
- No widzisz. –
Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło zanim wyszedł. Patrzyła jeszcze przez
chwilę na drzwi. Była święcie przekonana, że Matt nie podał jej prawdziwego
powodu, dla którego mieliby ze sobą nie rozmawiać. No i nieco zbyt szybko
zwiał.
[Here’s to you – fill the glass!]
Innaya schowała zdjęcie Matta z powrotem do swojego
starego studenckiego zeszytu, gdzie je przed chwilą niechcący znalazła. Jego
śpiąca forma rozwalona na łóżku w akademiku, ledwo co przykryta zresztą, którą
ustrzeliła cichaczem zza podręcznika od inwazjologii (w rogu było nawet widać
kawałek kleszcza łąkowego) wygięła się nieco i zaraz wyprostowała,
przytrzaśnięta resztą kartek grubego brulionu.
- A to jest ze studiów; wyobraź sobie, jaka teraz jest
z niego niezła dupa – stwierdziła do Catherine, która prawie wypluła wino. I
tylko trochę wbrew woli Innaya zaczęła sobie przypominać anatomię jej chłopaka
(już-nie-byłego-jeszcze-nie-do-końca-obecnego chłopaka, dodała w głowie gwoli
ścisłości) w najdrobniejszych szczegółach. Oczyma wyobraźni wodziła po jego
piersi i tych przeklętych ramionach, a wyimaginowanymi dłońmi chwytała go za
pośladki.
- Noo - mruknęła Catherine, robiąc w myślach dokładnie
to samo.
Trzy kieliszki wina później dziewczyny obgadały
dokładnie Matta, poprzednich chłopaków Innayi oraz cały tuzin byłych Catherine.
Przez moment poczuły się dokładnie tak, jak na doktorantce, albo może i
wcześniej – jakby właśnie skończyły prezentację na wtorkowych zajęciach, a nie
na światowej konferencji medycznej. Nie, żeby na studiach kiedykolwiek piły
wspólnie takie ilości alkoholu, jak tego jednego wieczoru w ich pokoju w
kanadyjskim hotelu. Catherine bezczelnie dopiła ostatki prosto z butelki (bo i
tak nie było co wlewać do kieliszka) i sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do
recepcji. Innaya położyła jej dłoń na ramieniu.
- Daj spokój – rzekła ze śmiechem. – Jakkolwiek jestem
zszokowana, że dopiero się wstawiłaś, to jeśli wypijemy jeszcze jedną butelkę,
na pewno się spijesz i nie będzie zabawy. Poza tym, zaraz będziemy i tak szły
spać.
- Chyba ty – odburknęła Catherine jak barbarzyńca, a
potem i tak zadzwoniła. – Tak, dobry wieczór, dzwonię z pokoju 421. Chciałabym
zamówić kolację, jeśli nie jest jeszcze za późno? Ach, to cudownie. – Machnęła
na Innayę, która kręciła głową. – Kurczak z ryżem? – Innaya przytaknęła z entuzjazmem.
– Dobrze, tak. I jeszcze bym prosiła warzywa na parze. A do picia? – Innaya
kiwnęła na nią palcem, dając jej do zrozumienia, że urwie jej obie ręce, jeśli
zamówi jakiś alkohol. Catherine posłała jej buziaka i powiedziała z figlarnym
uśmiechem: – Proszę mnie zaskoczyć – i rzuciła słuchawkę. Innaya złapała się za
głowę.
[The last few days have kicked my ass, so let’s give
‘em hell.]
Jakieś dziecko
krzyczało z bólu w jednym z gabinetów. A to sprawiało, że czułam się jeszcze
gorzej, choć zaiste nie miałam pojęcia dlaczego. Przecież to nie było moje
dziecko. Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? A wtedy w głowie pojawiły mi się
nagle zupełnie niechciane myśli: jak bym się zachowała, gdyby to jednak było moje
dziecko? gdybym miała wziąć swoją małą córeczkę na szczepienie, jak bym sobie z
tym poradziła? A potem ta wyimaginowana córeczka okazała się mieć włosy Matta i
uderzenie paniki wypchnęło ją z mojego mózgu na dobre. Nie, nie. Z psami było
prościej.
Niestety, nie byłam
całkiem sama. Od kiedy Matt mnie tu przyprowadził – bo oczywiście w takim
stanie samej by mnie nie puścił, choć chyba chciał upewnić się, że rzeczywiście
pójdę do lekarza – przez przychodnię przewinęło się z pół tuzina pacjentów.
Teraz tylko jakaś dziewczyna rejestrowała się w recepcji, a poza nią nie było
nikogo. Matt jakiś czas temu pobiegł na zajęcia, ale obiecał, że przyjdzie,
kiedy tylko się skończą, i kazał mi czekać, żebym nie wracała sama. Ale niezbyt
mi się to podobało, bo miał dzisiaj doktryny polityczno- -prawne, które trwały
dwie godziny, i jakkolwiek by ten dzień nie przebiegł, miałabym tu siedzieć
bezczynnie przynajmniej 45 minut po wyjściu od lekarza. Z drugiej strony, przez
jego podejście sama zaczęłam się bać wracać bez opieki do akademika.
- Ale dlaczego pani
tak późno przyszła? – rozległ się głos recepcjonistki. – Pan doktor ma dzisiaj
wszystkie terminy zajęte, a pani tak znienacka, a tu jeszcze przepisać trzeba…
- Ma pani rację, jak
zapewne zawsze. – Dziewczyna mówiła beznamiętnym, wręcz znudzonym głosem, który
tylko w skupieniu można było dosłyszeć, że w głębi podszedł sarkazmem jak
krwiak ropą. – Powinnam była już dawno temu wylecieć z domu na łeb, na szyję,
opuścić zajęcia i wyruszyć na wielodniową, nadmiernie skomplikowaną wyprawę w
poszukiwaniu Jedynego Słusznego Formularza Rejestracyjnego, Który Będzie
Rządzić Wszystkimi Innymi. Nie bacząc, oczywiście, na moje zapalenie opłucnej.
Tak. A na nazwisko mam Baggins.
- Nie wygląda pani
na zapalenie opłucnej – odparła na to recepcjonistka, ignorując ten cudowny
docinek, na który ja parsknęłam ledwo tłumionym śmiechem, a do tego takim
tonem, jakby pozjadała wszystkie rozumy i w ogóle nie było już potrzeby
rejestrować dziewczyny. Ciężkie zapalenie mózgu, beznadziejny przypadek, sprawa
zamknięta.
- To prawdopodobnie
dlatego, że opłucna leży wewnętrznie – mruknęła dziewczyna tak niezobowiązująco,
jakby rozmawiała o pogodzie, a potem z (prawie) szczerym zainteresowaniem
dodała: - Czy może jest pani nie tylko recepcjonistką, ale też aparatem RTG?
- A poza tym –
kontynuowała tamta, jakby tego w ogóle nie usłyszała – mogła pani zarejestrować
się przez telefon.
- Mogłabym – odparła zjadliwie dziewczyna,
choć w jej głosie wciąż brzmiało bardziej zimno i znudzenie niż złośliwość –
gdyby ktokolwiek podnosił słuchawkę. Próbowałam dwa razy, ale najwyraźniej
właśnie wtedy wyruszyła pani na epicką przygodę po Legendarną Kawę i Cukrowy
Artefakt.
Rozległo się
głębokie westchnięcie recepcjonistki. – Na jakim jest pani wydziale?
- Psychologii.
Czwarty rok. I o dziwo, jak pani dowiodła, nijak mnie te trzy lata nie
przygotowały na ekscesy ludzkiego umysłu. Dziękuję za tę okazję do
dokształcenia się.
Rozmowa – czy
raczej bitwa na słowa – trwała w najlepsze, ale akurat wtedy doktor poprosił
mnie do gabinetu. Zignorowałam szaleńcze bicie serca, które oczywiście
przełożyło się potem na wysokie ciśnienie tętnicze, co przeraziło lekarza do
tego stopnia, że badanie trwało pewnie dużo dłużej niż w istocie powinno. W dodatku
dalej miałam 39 stopni.
- Wygląda to na
anginę – rzekł w końcu.
- Znowu. Dlaczego
mnie to nie dziwi? – mruknęłam naburmuszona. – A, wiem dlaczego. To już trzecia
w tym roku.
Dostałam trzy różne
recepty i szereg zaleceń o przyjmowaniu płynów, jedzeniu wbrew sobie,
odpoczywaniu i tym podobnych pierdołach. Lekarz poraczył mnie nawet zwolnieniem
z zajęć, taki był miły. I skierowaniem na badanie układu sercowo-naczyniowego,
które zresztą zaraz po wyjściu wyrzuciłam do kosza. Ten akurat problem
wiedziałam, skąd wynika. Powinnam raczej dostać skierowanie do psychologa.
Dziewczyna od
nadmiernie skomplikowanej wyprawy po formularz wciąż stała przy rejestracji,
choć na pierwszy rzut oka czekała teraz aż śmiertelnie obrażona recepcjonistka
wypisze jej kartę pacjenta. Zaczęłam żałować, że nie słyszałam całej rozmowy.
- Jak ma pani na
nazwisko? – spytała kobieta powoli, wręcz ze znudzeniem.
- Catherine Frost –
odparła Epicka Przygoda tak, jakby mówiła to po raz czwarty.
Usiadłam sobie
kulturalnie z powrotem na moim już wygrzanym krzesełku, żeby poczekać, aż Matt
po mnie przyjdzie. Starałam się tylko nie myśleć o tym, ile czasu będę musiała
się nudzić. Nawet nie wiedziałam, która godzina. Właśnie, która była
godzina?...
Nie, nawet o tym
nie myśl, dziwko. To nieważne. Patrz, jaka ładna ściana, i siedź grzecznie
przez te piętnaście minut. Czy tam pół godziny. Albo godzinę. Cholera jasna.
- A ty dlaczego
jeszcze tu jesteś? – usłyszałam nagle. Catherine Frost stała nade mną i
przyglądała mi się ciekawie z lekko przekrzywioną głową. Mimo to jej słowa
zabrzmiały tak opryskliwie, że od razu poczułam, jak mi się krew gotuje.
- A co cię to, do
diabła, obchodzi? – warknęłam, już wiedząc, że nie dam rady nie podnieść głosu.
– Proszę, wyjaśnij mi, w jaki sposób to twój interes. No to siedzę sobie! I co
z tego? Może tak lubię? Może czekam, aż przyjdzie mój chłopak, żeby mnie
bezpiecznie odprowadzić do akademika?
- Aha. – Dziewczyna
uraczyła mnie beznamiętnym skinięciem głowy. – Bo wiesz, idę właśnie na kampus.
Jeśli nie chce ci się tutaj siedzieć i się nudzić, to możesz pójść ze mną;
upewnię się, że nie umrzesz po drodze.
- A jak umrę? –
spytałam wręcz automatycznie.
- To trudno. –
Catherine Frost uśmiechnęła się obojętnie i, nie czekając, ruszyła do drzwi.
Owinęłam sobie szyję chustą, spiesząc za nią.
Nic nie mówiłyśmy
przez całą drogę. Sama z reguły rzadko wypytywałam ludzi o ich osobiste życie;
dziewczyna ogólnie wydawała się mało rozmowna, o ile nie strzelała ludziom w
twarz mistrzowskim sarkazmem.
Ku mojemu
zdumieniu, Catherine odprowadziła mnie pod same drzwi pokoju, zupełnie jakby naprawdę
przejęła się, że coś mogłoby mi się stać. Zapewniłam ją, że pójdę prosto do
łóżka, a ona wzruszyła ramionami.
- To wracaj do
zdrowia – mruknęła – albo i nie.
- Jesteś zimną
suką, wiesz, Frost? – rzuciłam z uprzejmym uśmiechem. Zaśmiała się z gry słów.
- Nie, nie –
odparła w końcu. – Zimna suka to ktoś, kto nie okazuje uczuć i ma wszystko
głęboko w… Dobra, masz rację.
Po czym, uniósłszy
do niej rękę nad ramieniem, odeszła raźno w dół korytarza. Długie, złotobrązowe
włosy kołysały jej się na boki.
[We stuck it out this far together…]
I tak też się dziwnie złożyło, że te same złotobrązowe
włosy zafalowały Innayi przed oczami akurat w tym samym momencie, gdy rozległ
się huk wyważanych na siłę drzwi, krzyk dwóch rosłych mężczyzn nawołujących się
nawzajem w ciemności i ich wściekłe warknięcia. Za ciemno, panowie?
Niewiele myśląc, przyrżnęła pierwszemu w kostkę
jeszcze zanim w ogóle wstała z podłogi, na której dotychczas siedziały z
Catherine, oparte o łóżko, omawiając wykład, który miały przedstawić na
konferencji pojutrze. Wrzask bólu mężczyzny towarzyszył mokremu dźwiękowi
łamanego stawu. Zerwała się na równe nogi, gdy tamten padł jak kłoda, kurczowo zaciskając
palce na łydce – jakby to miało mu pomóc. Skupiła wzrok na drugim napastniku,
który z kolei trochę wyhamował, słysząc jęki rannego kolegi. W wątłym świetle
wpadającym z korytarza widziała wyraźnie, jak rozgląda się z przestrachem,
szukając go – albo może już jej, tego stwierdzić nie mogła. W jego dłoni
błysnęła lekko broń. Jeśli strzeliłby na oślep, to Catherine…
Innaya doskoczyła bez chwili wahania i, wyrwawszy mu
pistolet z ręki, rzuciła go gdzieś za siebie, od razu odsuwając się od
mężczyzny na bezpieczną odległość. Jego pięść trafiła w pustkę. Innaya dopadła
jeszcze raz i już, już miała mu dać w szyję i go znokautować, gdy Catherine
krzyknęła:
- Inn, uważaj! – i zaraz Tünzig wyrżnęła głową o
kolumienkę łóżka, gdy powalony wcześniej przeciwnik podstawił jej pięść pod
kolano. Powinna go była znokautować, kiedy miała szansę, złajała się w myślach.
Przyłożyła mu z pięty, zapierając się o łóżko, i rzeczywiście znieruchomiało.
Dało to jednak czas drugiemu zebrać się i skoczyć na nią w ślepej furii, tylko
i wyłącznie masą. Innaya odepchnęła go w ostatniej chwili obiema nogami z taką
siłą, że wręcz przeleciał przez pół pokoju, potknął o nogi kolegi i wyrżnął w
ścianę przy drzwiach. Drzwi zamknęły się wręcz delikatnie. Innaya podniosła się
ponownie, mniej wdzięcznie niż poprzednio, ale zanim zdołała choćby zbliżyć się
do przeciwnika, nagle rozbłysło światło, oślepiające przy ciemności, do której
ledwo co zdążyła przyzwyczaić oczy. Innaya z trudem skupiła wzrok na Catherine
stojącą przy lampie z miną będącą idealnym odpowiednikiem słowa “ups”. Zanim
choćby wróciła oczami do mężczyzny, już musiała się bronić – w ostatniej chwili
zablokowała jego cios przedramieniem, od razu wyprowadzając prawą rękę swój ku
jego nerce. Nie sięgnęła, przeciwnik cofnął się natychmiast i usiłował wyrżnąć
jej kopniakiem w głowę - z nieskazitelną techniką zresztą, obracając całym
ciałem i ciągnąc siłę z biodra; ale nie miała czasu mu pogratulować, bo wciąż
doskonale pamiętała ze swoich wczesnych lekcji karate, jak takie uderzenie boli
i jak mogłoby boleć zadane na serio. Dlatego gdy tylko usłyszała świst jego
sznurówek przy uchu, podbiła mu kostkę tak, żeby kopnięcie przeszło jej nad głową.
Rezultat przeszedł jej oczekiwania – mężczyzna najwyraźniej nie potrafił zrobić
porządnego rozkroku, powinęła mu się noga, a on sam, zupełnie zaskoczony, rąbnął
głową w podłogę z takim hukiem, że pewnie słyszeli go w recepcji. Jego
przeciągły jęk urwał się w połowie, gdy Innaya go skutecznie ogłuszyła.
Amatorzy, pomyślała tylko.
Catherine dalej stała przy lampie z otwartymi ustami,
powoli odzyskując głos.
- Rany, dziewczyno… - szepnęła zdumiona. – Gdzie ty
się nauczyłaś tak walczyć? Wiedziałam, że ćwiczysz karate, ale nigdy nie
myślałam, że…
- To teraz już wiesz – odparła Innaya krótko, ale
potem zdała sobie sprawę, że nie ma już czego ukrywać. – Przepraszam, że
wystawiłam cię na niebezpieczeństwo. To mnie pewnie chcieli.
- Dlaczego mieliby cię chcieć? – spytała Catherine ze
szczerym zdumieniem. Innaya westchnęła. Cudnie. Nawet trzy dni nie minęły, a
ona znów będzie się musiała wybebeszać. Martwić się, jaka będzie reakcja. No
cholera jasna, Catherine to psycholog, co ona mogła wiedzieć? Jak zareaguje na
to, że jej przyjaciółka jest zabójczynią? Innaya poczuła, jak serce zaczyna jej
nieprzyjemnie trzepotać.
Ale nim chociaż otworzyła usta, znów otworzyły się
drzwi i tym razem nie dwóch, a czterech rosłych mężczyzn wpadło do pokoju.
Innaya stanęła naprzeciw nim, ale im dłużej nic się nie działo, tym mocniej
biło jej serce. Nagle nie była już pewna. Karate ćwiczyła głównie na workach
treningowych, nie w prawdziwej walce. Dwóch to jedno – ale czterech
przeciwników? Nie przypominała sobie ani jednej sytuacji, w której miałaby
okazję spróbować swoich sił w kontrolowanej potyczce z taką ilością ludzi…
chyba że chciałaby spuścić lanie Vladimirowi, Anatolijowi i reszcie. Ale nie
chciała.
Mężczyźni, jak na znak, postąpili krok ku niej; i gdy
już, już myślała, że serce wyskoczy jej z piersi, rozległy się dziwaczne ciche
świsty, jakby coś przelatywało jej obok głowy, a na czołach tamtych po kolei
pojawiały się czerwone kropki. Potem cała czwórka padła jak kłody na
bezwładnych kolegów.
Innaya odwróciła się powoli, zszokowana, i zobaczyła
Catherine, która właśnie przeładowywała dwa pistolety, zaczepiając je o siebie
szczerbinkami. Na każdym z nich był dokładnie przykręcony tłumik. Twarz
Catherine była ściągnięta, ręka pewna. Innaya milczała, gapiąc się w nią z niepowstrzymywanym
zdumieniem.
- Pewnie masz mnóstwo pytań – powiedziała szatynka
spokojnie. Zupełnie jakby była już na to przygotowana.
- No. – Innaya jednak nie powiedziała nic więcej.
- Nie wiem, od czego zacząć – westchnęła Catherine, a
Innaya przytaknęła bez słowa. Sama nie wiedziała. – Jestem agentką tajnej
komórki kontrwywiadowczej podlegającej pod Interpol…
Innaya usiadła na brzegu łóżko, pozwalając żuchwie
opaść swobodnie.
- Tak, wiem – Catherine przysiadła na krześle
naprzeciwko. Na podłodze przy drzwiach z wolna rozlewała się krew zabitych
przeciwników. – Wiem, że się wydaje, że to wszystko nie ma sensu. Nawet nie mam
ci tego jak inaczej powiedzieć, bo ta nasza komórka jest tak tajna, że nie ma
własnej nazwy.
- Serio? – Innaya przewróciła oczami. - Brzmi jak
kiepska opowieść szpiegowska.
- I to, że jest kiepska, świadczy o tym, że to
najszczersza prawda. – Catherine uśmiechnęła się tak, jakby chciała wzruszyć
ramionami i powiedzieć “nie ja to wymyśliłam”. – Ja jestem zasadniczo
najmłodsza z zespołu i “najnowsza”…
- Naprawdę nie macie nawet jakiejś swojej wewnętrznej
nazwy? – Do Innayi nie do końca docierały słowa Catherine. Wciąż była
zawieszona na tajnej komórce Interpolu.
- Zespół N – odparła Catherine spokojnie. – Tak czy
inaczej, moja przełożona już od kilku lat pracuje nad… no, nad Bratvą. – Innaya
zesztywniała nieco, a Catherine westchnęła zanim ruszyła dalej, jakby miała
wrażenie, że to się dobrze nie skończy. – Także nasz zespół zrzesza agentów na
całym świecie. Ich zadaniem jest kontrolować, monitorować Bratvę, powstrzymywać
przed powstawaniem nowych komórek Bratvy, powalać te, które się już rozrosły…
I, cóż, chcieli zrekrutować ciebie. Po tym, jak rozbiłaś tę londyńską komórkę.
Innaya patrzyła się na nią szeroko rozwartymi oczami.
Czyli Catherine o wszystkim wiedziała? Od kiedy? Jak długo to się ciągnęło?
- Ale zanim w ogóle zdołali się zebrać, zniknęłaś im z
radaru i przez długie lata nie mogli cię znaleźć. I w końcu zdali sobie sprawę,
co tak naprawdę się stało, i im dłużej się nad tym zastanawiali, tym bardziej
byli przekonani, że byłabyś tylko niepotrzebnym ryzykiem, i że tak naprawdę
należy cię nie zwerbować, a kontrolować. – Catherine wzięła kolejny oddech,
przygotowując się na dalszą część. – A potem znaleźli cię w zapisach z kamer
tamtej przychodni, pamiętasz? Zobaczyli, że ze mną wyszłaś. A mnie, no cóż,
było już dużo łatwiej znaleźć. Zrekrutowali więc mnie.
Innaya miała nieprzyjemnie wrażenie, że wie, w jakim
kierunku idzie ta rozmowa.
- To właśnie przez to robiłam doktorat na weterynarii,
żeby móc się z tobą zaprzyjaźnić. To, że zdałam sobie sprawę, że ludzka
psychologia jest zbyt upierdliwa, to było poniekąd prawdą, ale… no, nie do
końca. Moim zadaniem jest cię po pierwsze, pilnować, po drugie, chronić cię, a
po trzecie… wykorzystywać jako przynętę. Na przykład w Finlandii. Ten wykład
był ustawiony przez moją przełożoną. Plan był taki, że pojawisz się, zaczniesz
mówić publicznie, Bratva się wtedy zainteresuje i zacznie na ciebie polować. No
i się udało. Gdy tylko się pokazali, nasi agenci ich sprzątnęli. Jedyne, co się
nie udało, to że nie miałam dać się z tobą rozdzielić, a ty mi zniknęłaś na pół
roku. Ale nie miałam jak tego zrobić, żebyś nie poznała prawdy. Więc udałam, że
wsiadam do tego twojego durnego samolotu, a gdy tylko wyszłaś, to nasi agenci
mnie “aresztowali” i wyciągnęli.
Innaya siedziała dalej bez słowa, patrząc się na
Catherine z rozwartymi ustami. W życiu by nie wpadła na to, że jej urocza
przyjaciółka, która przeszła taką transformację z zimnej suki w pełną emocji
kobietę, tak naprawdę dalej była zimną suką, a do tego świetną aktorką. Że cała
ich przyjaźń bazowała się na tym, że jakiś ściśle tajny Zespół N potrzebował od
niej… no właśnie, czego? Przecież nie danych, nigdy nie rozmawiała z Catherine
o Bratvie. Że potrzebowali przynęty? Bratva aż tak jej nienawidziła, że każdy
jej członek, bez względu na kraj, miał rozkazy ją dorwać za wszelką cenę? Nie
chciało jej się wierzyć, ale… wszystko zaczynało mieć sens. I Innaya już sama
nie wiedziała, czy jest bardziej w szoku, czy bardziej pod wrażeniem.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz?! – zapytała w
końcu. – A ja tyle lat się kryję przed Bratvą i uciekam od nich w popłochu,
kiedy zaraz pod nosem miałam sojuszniczkę, która do tego tak strzela?! – Dłonią machnęła gdzieś w kierunku małego stosu
ciał. Kałuże krwi złączyły się już w jedno małe bajorko i zaczęły wsiąkać w
dywan.
- Jak myślisz, czego w końcu chcieli? - Catherine
momentalnie zmieniła temat. Mała diablica. Dobrze wiedziała, że Innaya nie była
zła, a podekscytowana, i że w takim stanie jakiekolwiek dyskusje nie miały
sensu. Wiedziała też, że skierowanie jej uwagi na coś innego skutecznie ją uspokoi.
Kłamstwa kłamstwami, a manipulacje sobie, ale w całej tej sytuacji to jedno
było niepodważalne: ich przyjaźń. – Po którą z nas tutaj przyszli?
- Ależ po ciebie, siostrzyczko.
Dziewczyny odwróciły głowy ku drzwiom tak gwałtownie,
że prawie skręciły karki. Przez próg właśnie przeszła niska, chuderlawa
dziewczyna, ubrana w proste dżinsy i trampki, którymi przestępowała ostrożnie
nad plamami krwi. Miała też na sobie czarny T-shirt z Alicją w Krainie Czarów,
a na to narzuconą czerwoną kraciastą koszulę. Na pucołowatej twarzy widniał
uprzejmy uśmiech, ale jej oczy sprawiały wrażenie, jakby chciała je obie
zamordować i powstrzymywała się z wielkim trudem. Niebieskie włosy z błękitnymi
pasemkami miała zaczesane na jedną stronę, co odsłaniało ścięty na krótko
kawałek nad jej lewym uchem.
Innaya przeniosła zszokowany po raz któryś tego
wieczoru wzrok na Catherine, ale ona wydawała się równie zdziwiona. Potem
jednak spojrzała na dziewczynę, która, Innaya mogłaby przysiąc, nie mogła mieć
więcej niż szesnaście lat, i rzuciła:
- Carrie, co ty tu do cholery jasnej robisz?
No nie, no. Co, do kurwy nędzy, się tutaj działo?
Innaya wstała, ale nim postąpiła choćby krok, do pokoju wtoczył się cień
dziewczyny – wyższy o jakieś dwadzieścia centymetrów, o ciemnych, falowanych
włosach. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na szczególnie silnego, ubrany tylko
w czarną bluzę i dżinsy, ale widać było, że mógłby zaskoczyć w razie potrzeby.
Innaya westchnęła i przysiadła spokojnie z powrotem na łóżku.
Niebieskowłosa dziewczyna spojrzała na Catherine,
powoli wzruszyła ramionami, i w końcu obdarowała ją szerokim, drapieżnym
uśmiechem.
- Odwiedzam dawno niewidzianą siostrzyczkę. A na cóż
innego to wygląda?
- Dlaczego? – odparła Catherine niezbyt pewnie. W
dłoniach wciąż trzymała dwa naładowane pistolety.
- Bo zniknęłaś bez pożegnania… i nie dzwonisz… -
wymamrotała Carrie płaczliwie z teatralnym smutkiem. Potem nagle przyrżnęła
pięścią we framugę. – “Dlaczego”? Kurwa! “Dlaczego”?! Ja rozumiem, szok i inne
pierdolenie, ale nie udawaj idiotki, którą nie jesteś! Nota bene przy
koleżance? – Gwałtownie wskazała ręką na Innayę. Gdyby stała bliżej, dałaby jej
w twarz. Innaya miała sporą ochotę powiedzieć, żeby jej w to nie mieszały, ale
ugryzła się w język.
- Dalej nie wiem, o co ci chodzi. – Catherine stanęła
okoniem. Spojrzała buńczucznie na siostrę, odkładając jeden pistolet na szafkę
obok. Zupełnie jakby rzucała jej wyzwanie. Innaya kątem oka dostrzegła, że cień
Carrie kładzie dłoń na kaburze. Dziewczyna warknęła wściekle.
- Poszłaś sobie w cholerę i mafia… i ja… mamy niby,
kurwa, uwierzyć w to, że wszystko będzie idealnie, pozwolisz sobie nam istnieć
i że nigdy, nigdy, nigdyyy… nie pokrzyżujesz nam planów? Z mafii się ot tak nie
wchodzi i nie wychodzi – wycedziła. – Chyba coś o tym wiesz. – Skrzyżowała ręce
na piersi i patrzyła na Catherine srogo, potupując nogą. Zupełnie tak, jakby
powaga sytuacji jej nie obchodziła, a jej siostra była tylko niegrzecznym
przedszkolakiem, który oddalił się od grupy.
- Rany boskie. – Catherine westchnęła ciężko. – Znowu
chodzi o rodziców? Że mama umarła, a matka nas zostawiła? Daj już spokój.
Psychika jej wysiadła, co miała zrobić? – I nagle jej głos stał się bardziej
wściekły. – Właściwie, co ja mam
według ciebie zrobić? Nie chcę dalej brać udziału w twojej mafijnej zabawie. I
nie dlatego, że kanadyjska mafia jest taka beznadziejna, a ja potrzebowałam
ciekawszego życia niż kradzieże cholernego syropu klonowego! Nie, Carrie, ja po
prostu potrzebowałam się wyrwać z jakiegokolwiek kryminalnego życia. Czego ode
mnie oczekujesz? Przeprosin? Przepraszam. Obietnicy, że nie zdradzę twoich
tajemnic? Dobrze, kurwa, obiecuję, nie powiem ani słowa o tym, co wiem o twoich
operacjach, a teraz bądź tak dobra i idź już sobie. I weź te trupy ze sobą, nie
obchodzi mnie to.
Carrie zadrżała.
Na jej twarzy zaczęły się pojawiać różne emocje, jakby starała się wybrać,
która będzie najodpowiedniejsza. Złapała się za głowę i zaczęła chodzić w
kółko, mówiąc coś do siebie. Stanęła nagle, spojrzała w kierunku swojego
cienia, jakby pytającym wzrokiem, a następnie znowu skierowała spojrzenie na
Catherine.
- Psychika jej
wysiadła, eh? A co ja mam powiedzieć? – wyrzuciła cicho. Położyła sobie dłoń na
policzku, wyraźnie czerwonym. – No cóż. Wybiłaś mnie z wątku. Tak to się
dzieje, kiedy nie zaplanuje się sobie rozmowy. Uch. Nie jestem dobra w
kontaktach z ludźmi... Nie jestem. – Zadrżała znów. – Może dlatego, że wszyscy
mnie, kurwa, opuszczają?! Świetnie, „wyrwać się z kryminalnego życia”, świetnie!
Wyrwać się ode mnie pewnie też chciałaś? – Położyła palce na skroni.
- Jezu, Carrie, ale
ty wymyślasz. – Catherine pokręciła głową w beznadziei.
- Nie moja wina, że postąpiłaś
jak matka – odparła Carrie, uśmiechając się nienaturalnie szeroko. – A nie,
poczekaj. Matka, nagle idąc sobie w pizdu, przynajmniej zostawiła jakiś list. I
pieniądze. I cokolwiek, co mogło zabrzmieć jak jakiekolwiek jebane poczucie
winy! A ty? Nic, kurwa, ohoho, przestanę sobie istnieć z dnia na dzień. I
zapomnę, że ktokolwiek, z kim miałam kontakt, też istnieje. Eh? – Dziewczyna złapała
się za ramiona i cicho zachichotała.
- Wciąż mi nie
powiedziałaś, czego oczekujesz – powiedziała Catherine z najwyższym spokojem,
tak odmiennym od chaosu jej siostry. - Że do ciebie wrócę? Naprawdę chcesz mnie
siłą i poczuciem winy zmusić, żebym siedziała u twojego boku i żebyś do końca
życia musiała widzieć, jak bardzo nie chcę tam być?
- ...Ty serio byłaś
na studiach psychologicznych? – zapytała Carrie, mrużąc oczy. Catherine
zacisnęła wargi. – Czy po prostu nie jesteś w stanie zdobytej nauki wprowadzić
w praktykę? Albo... Serio, nawet przez moment nie próbowałaś pomyśleć, jak to
wygląda... z mojej strony? – dodała, opierając się o ścianę. Nie wyglądała już
nawet w połowie tak gniewnie jak przed chwilą. Zdawała się raczej zmęczona.
- Carrie,
psychologia to nie telepatia. Nie mogę ci w żaden sposób pomóc, jeśli nie
powiesz mi, czego chcesz.
Carrie usiadła pod
ścianą. Próbowała wyprostować nogi, ale przeszkadzało jej jedno z ciał, więc
odkopała je od siebie z taką miną, jakby to wcale nie był podlegający jej
człowiek, jej przyjaciel, a, nie ujmując, jakiś ohydny kawał mięsa. Innaya
dopiero teraz poczuła prawdziwy szok, zimny i przerażający. Przypomniała sobie
Vladimira i Anatolija, Sashę i Mishkę, przypomniała sobie ich rodziny, ich żony
i dziewczyny, które gościła przy stole, nowo narodzonego synka Miszy... I
prawie się rozpłakała. Jak ta mała dziewczyna mogła rzucić swoich ludzi na
śmierć i zupełnie się tym nie przejmować? Tylko siedziała tak obok kałuży krwi
i patrzyła się znudzonym wzrokiem na Catherine.
- Ssiesz. – Jej usta
zadrżały. – Naprawdę, ssiesz. Nie jesteś nawet w stanie zauważyć, co mnie
zabo... zdenerwowało. – Przerwała na chwilę, wycierając sobie czoło. – Nic się
nie odezwałaś. Nic. Zostawiłaś mnie. Nigdy nie odwiedziłaś. Nigdy. Nic. Nigdy. –
Jej oczy zacisnęły się, Carrie zagryzła wargi, ale zaraz znów spojrzała na siostrę
nonszalancko. Catherine z kolei wyglądała, jakby z trudem powstrzymywała się od
płaczu, jakby ją ściskano powoli między młotem a kowadłem, kiedy nie ma jak
uciec ani kogo prosić o pomoc. Wyglądała prawie tak, jak musiała wyglądać w
liceum, gdy starsze dziewczyny przyciskały ją do ściany i kazały zdejmować
bluzkę.
- Tak – przyznała w
końcu, i słychać było, jak jej głos drży. Nawet nie próbowała się bronić.
Chciała to mieć już z głowy. Chciała móc sobie pójść, nawet w przemoczonym
mundurku i z brudnymi od podłogi włosami. – Przeprosiłam już. Przed chwilą.
Teraz mi powiedz, czego oczekujesz.
- Twoje przeprosiny możesz
sobie w dupę wsadzić. Ciekawe, że musiałaś o tym usłyszeć, żeby wiedzieć, że
chujowo postąpiłaś. – Catherine na to wyrwał się stłumiony szloch. Wiedziała.
Wiedziała już od dawna. Niech to się skończy. Innaya westchnęła. Znały się tak
dobrze, że wręcz czytała jej w myślach. Żałowała, że nie mogła nic zrobić, ale
są walki, w których nie mogła jej pomóc. Przeniosła wzrok na Carrie, która za
to w ogóle nic nie zauważała, skupiona na swoim bólu dupy. – A i tak nie wiem,
czy nie przeprosiłaś tylko po to, bym dała ci święty spokój – burknęła, bawiąc
się palcami, a potem wzięła głębszy wdech. - ...Jeśli serio cię nie obchodzę,
to mi to po prostu powiedz i sobie pójdę. A jeżeli... jeżeli ci chociaż
minimalnie zależy... to odezwij się czasem. Odwiedź czasem. Pooglądajmy znowu
te durne kreskówki razem i prawie spalmy kuchnię, robiąc naleśniki, i nawalmy
na nie syropu klonowego... Dobrze wiesz, że mamy go pod dostatkiem. –
Dziewczyna zaśmiała się, po raz pierwszy szczerze.
Catherine za to
westchnęła głęboko. – I przysłałaś sześciu ludzi z rozkazami, żeby mnie dorwać,
z czego czterech musiałam zabić? Tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? Mogłaś
do cholery jasnej napisać kartkę.
- Ups. – Dziewczyna dopiero
teraz spojrzała na trupy, jakby je ledwo co zobaczyła.
- Ech... – Catherine
odłożyła też drugi pistolet na szafkę. Rzuciła szybkie spojrzenie Innayi, żeby
ocenić jej reakcję, ale potem przeniosła go z powrotem na siostrę. – Gdyby mi
na tobie nie zależało, już dawno bym nasłała na ciebie i mafię wszystkie
służby, jakie by mi tylko wpadły do głowy. Mam tę władzę. Czemu odeszłam bez
pożegnania? Bo gdybym napisała list, dałabym ci nadzieję i rzuciłabyś się za
mną w pościg tak jak ja to zrobiłam z matką. Zresztą, Carrie, miałam dziewiętnaście
lat. Do cholery jasnej, nie myślałam trzeźwo, kiedy wszystko, czego chciałam,
to uciec od tamtego życia.
- Miałaś
dziewiętnaście lat, jak uciekłaś bez słowa. A potem już miałaś więcej i nadal
się nie odzywałaś – burknęła Carrie. – Jeśli tego nie robiłaś, to skąd mogłam
wiedzieć, że mój list nie skończy w niszczarce? Jak pamiętam, zawsze tak
lubiłaś traktować wszystkie... nieprzyjemne dla ciebie wiadomości...
- Boże drogi,
Carrie, jeśli sądzisz, że list od ciebie
byłby dla mnie nieprzyjemny, to naprawdę... nie rozumiesz mnie kompletnie... –
Catherine wyglądała, jakby serio miała się zaraz rozpłakać.
- ...I kto to mówi –
burknęła Carrie. Powoli wstała i usiadła obok siostry. Po dłuższej chwili ciszy
objęła Catherine i położyła jej głowę na ramieniu. - ...Masz mój numer
telefonu? Bo będziemy mogły się wtedy umówić czy coś. Zapisz sobie. I następnych
ludzi się już nie bójcie, przyjdą tylko posprzątać. - Zeskoczyła z szafki wręcz
raźnie, nagle radosna. – No, to ja idę, mam sprawy do załatwienia. – Puściła oczko
swojemu cieniowi, który miał taki wyraz twarzy, jakby najchętniej mruknął: „co
tu się, kurwa, dzieje”. Wyszli razem, zatrzaskując za sobą niedomykające się
drzwi.
[Everything could
change like that...]
Ocknęłam się momentalnie, gdy usłyszałam otwierające
się drzwi i cichy stuk laski Matta na podłodze.
- Nie śpię! – oznajmiłam, cóż, zgodnie z prawdą. Matt
mimo to się zaśmiał.
- Jasne. – Usiadł na łóżku i uśmiechnął się do mnie,
choć oczy miał zawieszone gdzieś na moim prawym ramieniu. – Dopiero wróciłem.
- Och, cholera, przepraszam. – Syknęłam. – Nie miałam
jak ci przekazać, żebyś nie szedł po mnie do przychodni.
- W porządku, i tak nie poszedłem. Domyśliłem się, że
nie będzie ci się chciało czekać i przyjdziesz do akademika sama. Więc
postanowiłem sprawdzić, czy cię przypadkiem nie ma w pokoju, zanim bym po
ciebie poszedł. – Pocałował mnie delikatnie, ale odsunęłam się zanim zdążył się
rozkręcić.
- Akurat tak się składa, że nie wróciłam sama, tylko odprowadziła
mnie taka jedna dziewczyna.
- Jaka?
- Catherine Frost, z psychologii. Akurat szła i
stwierdziła, że może przy okazji przypilnować, żebym nie umarła po drodze.
- Niezła psycholog – zaśmiał się Matt.
- No, straszliwie. - Zawtórowałam mu, ale zaraz
rozkaszlałam się ku przejmującemu bólowi gardła. Gdy już minęło, zdałam sobie
sprawę, że Matt trzyma mnie na wpół przewieszoną przez ramię i wbija mi palce w
splot słoneczny. I, cholera, zadziałało. Wyrzuciłam zaflegmioną chusteczkę do
śmietnika, trafiając idealnie w środek (ha ha, taki ze mnie snajper), po czym
wróciłam myślami do dziewczyny, którą dzisiaj poznałam. – Ale muszę przyznać,
że nazwisko jej pasuje. Zimna jak lód. Prawie taka... wyrachowana. Jakby była
jakimś szpiegiem czy tajnym agentem...
Zaśmialiśmy się oboje jak z dobrego żartu.
[I put my dreams
through the shredder.]
Kiedy Innaya dostała
od Matta lapidarną wiadomość: „Przyjdź. Proszę.”, momentalnie wiedziała, że
najprawdopodobniej zastanie go pijanego w sztok i użalającego się nad swoim
życiem. Prawda jednak przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Gdy weszła do jego
mieszkania, jej oczom ukazał się prawdziwy krajobraz zniszczenia. Przesuwane
drzwi do sypialni były wyrwane i zniszczone leżały na podłodze, stolik
porozrzucany po całym pokoju, nawet schodom na dach się oberwało – a Matt siedział
na środku jak zbity szczeniak, przewracając w dłoniach kolorową bransoletkę.
[Nothing lasts
forever...]
Jej oddech
przeskoczył ze zdumienia i zaraz Matt poczuł, jak podchodzi bliżej, jak klęka
przy nim, jak kładzie mu dłoń na ręce. Chciała coś powiedzieć, ale wyraźnie się
powstrzymywała.
- Stick – rzekł tylko w ramach wyjaśnienia.
- Co? Matt, co się
stało?
- Stick tu był. Nie mogliśmy dojść do porozumienia.
- Więc
zdemolowaliście pół mieszkania?
Matt prychnął. Nie
rozumiała. Jak mogła zrozumieć? Wciągnął ją sobie na kolana i wtulił twarz w
jej dekolt.
- Nie pytaj o nic,
nie mów nic – szepnął. – Po prostu tu bądź.
[Here’s to all that
we kissed and to all that we missed!]
W końcu jednak opowiedział
jej wszystko w najmniejszych szczegółach, mimo że wcale nie chciał. Musiał
przyznać, że miała talent do wyciągania z ludzi wszystkiego, choć sama też nie odezwała
się nawet słowem. Po prostu w którymś momencie poczuł się tak ciepło i
bezpiecznie, że język rozwiązał mu się sam, i w ciągu paru minut Innaya
wiedziała wszystko – od historii bransoletki po Black Sky, to dziecko, które
miało być bronią. I wciąż nie mówiła absolutnie nic, tylko tuliła go
nieprzerwanie.
- Chodź – szepnęła w
końcu miękko i zaprowadziła go do sypialni.